Przejdź do głównej zawartości

KOPCIUCH, cz. 1

KOPCIUCH



Południowe promienie słońca oplatały mieszaninę kolorów równie i karnie ułożonych warzyw, owoców, kwiatów. Stragan Anny wybijał się spośród innych na rynku. Ludzie z chęcią podchodzili do kramu, zamieniali z kramarką kilka zdań, opowiadali nowinki, przerzucali dojrzałe, napęczniałe doskonałym smakiem płody ziemi. Ich faktura kusząco gładziła opuszki palców kupujących, którzy szybko wrzucali je do swoich koszów. Nie minęła chwila, a sprawne palce kramarki, czy jednej z jej córek układały spowrotem towar w harmonijne rzędy i piramidy.
- Witajcie Anno! – starszy mężczyzna przystanął na chwilę.
- Chwalić Boga, piękny dzień mamy Józefie. – kramarka obtarła pot z czoła – Specjalnie odłożyłam dla was koszyczek czereśni, słodkich i soczystych.
- Wdzięczny jestem bardzo. To dla córuni mojej, kochanie uwielbia czereśnie.
- Piękna córa. Widziałam ją dzisiaj na rynku. – przyklasnęła Anna.
- Wy Anno też macie piękne córki. Matka też niezgorsza.
Anna zaniosła się śmiechem i machnęła ręką:
- Ejże Józefie, gdzie tam szukać u mnie urody teraz. Przed laty, to co innego.
Szewc Józef pokręcił głową życzliwie i po kilku zdaniach na temat pogody i powrotu Księcia Fryderyka z podróży po ościennych krajach, udał się powoli do warsztatu.

***

Jak spora ilość kobiet w średnim wieku, Anna wspominała czasy rozkwitu swojej urody z mieszaniną nostalgii i żalu. Gdyby uroda trwała, a głupota wypadała razem z zębami mlecznymi, jak one bezpowrotna. Gdy nabierasz mądrości, uroda przemyka pomiędzy palcami.
Był czas, kiedy jej brzuch był plaski jak przylegająca do niego męska dłoń, talia wąska dopasowana do męskiego ramienia. Biodra były pełne i kształtne jak obietnica porodu zdrowych dzieci, a piersi jędrne, trzymające się prosto bez pomocy gorsetu. Włosy lśniące, gęste, źrenice oka szerokie i rozświetlone nadzieją, a cera gładka i różowa.
Dzieciństwo Anny szybko się skończyło. Ledwo zaczęła dziesiąty rok życia, kiedy jej ojciec, po krótkiej walce ze śmiercią, dał za wygraną i odszedł z tego świata. Pozostawił żonę razem z ośmiorgiem drobiazgu na pastwę losu. Anna była najstarsza i szybko zdobyła w domu pozycję drugiej matki. Nie było to wielkim wyróżnieniem od losu, kiedy jej matka starała się zarobić na osieroconą rodzinę ona gotowała, zmywała, prała, sprzątała i pilnowała aby młodsze rodzeństwo nie posłało się nawzajem do nieba. Okrutny los, przy pomocy zimowej epidemii grypy, zabrał najmłodszą trójkę. Jeszcze przez wiele miesięcy Anna żałowała, że to nie ją śmierć zabrała za sobą.

***

Szewc Józef kupował u Anny pierwsze wiosenne nowalijki. Latem przychodził po owoce, jesienią dodatkowo po warzywa. Zanosiło się na to, że zima, pozbawiając ziemię jej płodów rolnych, rozdzieli na jakiś czas tego wdowca i tę wdowę. Szewc pokrzyżował te plany prosząc kramarkę o rękę. Anna nie planowała już żadnego męża w życiu. Wszystko, do czego doszła, osiągnęła pomimo posiadania jednego. Jednak Józef emanował takim spokojem i dobrocią, że nie wahała się długo.
Skromny i cichy ślub odbył się w karnawale.

***

Wydawało się, że los uśmiechnął się do Anny i jej rodzeństwa, kiedy w domu pojawił się ojczym. Szybko okazało się, że nowy pan domu dzieci żony nie akceptował. Z wyjątkiem Anny. Dobiegała już wtedy piętnastego roku życia i z drobnej dziewczynki rozkwitała w młodą, ponętną kobietę. Sprawiały jej przyjemność komplementy i podarunki od ojczyma. Zmieniła zdanie, gdy pewnego popołudnia – zostali w domu sami – ojczym spróbował wziąć ją siłą. Odruchowo chwyciła, stojący obok na kuchni, garnek z wrzątkiem i wylała na niego zawartość naczynia.
To ojczym pracował, a ciężarna ponownie matka zajmowała się tylko starszymi dziećmi i domem. Dla Anny nie było już w tym domu miejsca. W nocy spakowała kilka swoich drobiazgów i poszła w świat.

***


- Domek jest niewielki, ale na pewno wszyscy się tu szczęśliwie pomieścimy – szewc Józef z uśmiechem wprowadził do przedsionka swoją nowo poślubioną żonę i jej dwie córki.
Za oknem sypał śnieg. Zmierzch zapadł już jakiś czas wcześniej. Anna i jej córki otrzepały płaszcze z zimnego, białego puchu. W największej izbie ogień wesoło i energicznie trzaskał w kominku. Na resztę pomieszczenia promieniowało od niego przyjazne ciepło.
- Ja i dziewczęta nigdy nie potrzebowałyśmy dużo miejsca. – Anna roztarła zziębnięte dłonie przy ogniu.
Pomimo zmroku i późnego wieczoru, szybko razem z córkami rozlokowała swoje sprzęty. Dom Józefa nie był duży – kuchnia ze spiżarnią, duża izba z kominkiem, alkierzyk, w którym mieli teraz dzielić łoże małżeńskie szewc i kramarka. Dom miał też spore poddasze, które teraz córka Józefa miała dzielić z córkami Anny.
Minęła pierwsza poślubna noc i wraz ze światłem zimowego dnia pojawiły się pierwsze kłopoty. Józef dzień spędzał w swoim warsztacie, Anna nie zamierzała rezygnować z prowadzenia straganu, a pomoc córek była jej niezbędna. Ktoś musiał zająć się domem. Po śmierci żony Józefa robiła to siostra zmarłej, była też dobrym duchem osieroconej córki, matkowała jej. Odwiedziła szybko młodą parę:
- Widzę Józefie, że nie potrzebujesz już mojej pomocy. – poprawiła luźno spięty kok na głowie – Przez lata nie mogłeś się obyć beze mnie.
- Teraz Józefowi też niczego nie zabraknie. – Anna rzuciła jej ostre spojrzenie.
- Tylko, co teraz będzie z biedną Cecylką, ona jest taka delikatna?
- Dla Cecylki też znajdziemy jakieś zajęcie. – kramarka wzruszyła ramionami.
Obie kobiety, równe wiekiem i doświadczeniem wdowieństwa, odwróciły się w stronę szewca, aby on miał okazję wypowiedzieć swoje zdanie. Odbiły się od kilkunastosekundowego milczenia.
- Warsztat czeka. – Józef zerwał się z krzesła – Moje drogie, wy tu dalej plotkujcie, a ja zajmę się pracą.


***

Po odejściu z domu Anna krotko tułała się sama. W sąsiednim miasteczku właśnie rozbił swoje namioty cyrk. Trzy mieszkalne wozy, trzy kolorowe namioty – w jednym kobieta z brodą, w drugim tresowane psy, w trzecim wróżka. Do tego młoda tancerka na linie, żongler i połykacz ognia. Anna spędziła część dnia przyglądając się ich występom, a kiedy wieczorem plac opustoszał, ludzie rozeszli się do domów, grupa cyrkowa przygarnęła ją do siebie. Jeździła z nimi z miasteczka do miasteczka, z wsi do wsi, z miasta do miasta, przygotowywała im posiłki, prała ubrania. Cicho sekundowała sekretnej i nieszczęśliwej miłości karlicy z brodą do żonglera piłeczkami.
- Olimpio, może jednak dasz się namówić. – co kilka dni zaczepiała wróżkę.
- Nie dziecko, lepiej naprawdę nie wiedzieć, jaka czeka nas przyszłość.
Musiało minąć wiele lat zanim Anna zrozumiała, dlaczego lepiej nie znać swojej przyszłości i żyć ufnością. Sama wróżka Olimpia była zbyt zajęta lawirowaniem pomiędzy mężem, który tresował pieski, a żonglerem z sukcesem zabiegającym o jej względy. A może miała tyle wspólnego z przewidywaniem przyszłości, co Józefa, córka kowala, którą naprawdę była.
Na podróżach, przedstawieniach upłynęła energetyczna wiosna, gorące lato, ciepła część jesieni. Razem z coraz bardziej opadającymi liśćmi, zaczął się coraz bardziej uwypuklać brzuch Anny i coraz więcej było nienawiści w oczach tancerki na linie, która od jakiegoś czasu została osamotniona przez połykacza ognia. Pewnego dnia, gdy Anna wróciła z znad rzeki z naręczem świeżo upranych ubrań, zastała już tylko pustą polanę ze śladami kół po wozach, kopytach koni i dogasające ognisko. Na pieńku koło ogniska leżał węzełek z odrobiną chleba i kiełbasy. To było smutne pożegnanie od nieszczęśliwej karlicy, bo Anna była pewna, że nie połykacza ognia.

***

Styczniowe mrozy nie chciały zelżeć. Kramarka nie stała już z córkami przy rynku, dawno zniknęło wspomnienie po warzywach i owocach. Teraz uwiły sobie miejsce w jednej z zacisznych, bocznych uliczek i tam sprzedawały słoje z owocami w syropie, torby suszonych warzyw i owoców, kiszoną kapustę, ogórki z beczki, torebeczki sekretnych leśnych ziół. Anna wraz z córkami wracały do domu wcześnie, wraz z zapadnięciem zimowego zmroku. Nic nie może się równać z powrotem – po dniu spędzonym na śniegu i mrozie – do ciepłego, przytulnego domu, gdzie czeka żarzący się kominek i miska aromatycznej kolacji.
Pierwsze, co zaskoczyło kramarkę po przekroczeniu progu domu to przejmujący chłód. Przy oknie siedziała, otulona szalami, Cecylia córka szewca. Patrzyła się z uśmiechem w wdziobujące się w płat dorodnej słoniny sikorki.
- Zmarzłyśmy potwornie. – Anna rozkaszlała się – Podaj nam drogie dziecko kolację.
Wtedy dopiero zauważyła Józefa, nowo poślubionego męża, stojącego przy piecu kuchennym. Próbował rozpalić w nim wilgotnymi, dopiero przyniesionymi z drewutni, szczapami drewna. Na piecu stał garnek z jakimś zimnym mięsiwem. Wisia i Gienia, córki Anny pobiegły na poddasze nie zdejmując nawet płaszczy.
- Nie ma jeszcze kolacji?! – kramarka była zaskoczona.
- Już niedługo duszko, już niedługo. – Józefowi wypadło polano na kolano – Dopiero, co wróciłem ze swojego warsztatu, spróbuje coś przygotować.
- Ty przygotować! A co twoja Cecylka robiła cały dzień?
Tak mniej więcej miało się przedstawiać ich życie – Anna z córkami cały dzień przy kramie, Józef w swoim szewskim warsztacie, a Cecylia obserwując przez okno ptaki lub spacerując po lesie. Prośby kramarki, aby porozmawiał z córką Józef zbywał, nie miał serca nadwyrężać delikatnej półsieroty. Jego córka nie miała pojęcia o pracach domowych i nie zanosiło się, aby zechciała tego pojęcia nabyć.
- Ja w twoim wieku męczyłam się z ojcem Gieniusi za karę za kłamstwo o ojcu Wisi, a ty i tak masz luksusowe życie.
W odpowiedzi Cecylia wychodziła na całe dnie do swojej ciotki, tej dobrej duszy swojego życia.
Tymczasem do kraju wrócił książę Fryderyk. Kilka lat wcześniej do krainy zmarłych odszedł jego ojciec, a matka księcia zmarła przy porodzie. Księstwo było pogodną i szczęśliwą krainą, więc kilkunastomiesięczna podróż księcia po świecie nie przyniosła jego ludowi uszczerbku.

CDN

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pudełko

PUDEŁKO Gdzieś w lesie dalekim W zagajniku po lewej Gdzie przystanek brzozowy Jednak nie ten już mchem Porośnięty Za płytko widocznie Zakopałam pudełko Owinięte stanowczo Korzeniami nazbyt Czułymi W pudełku schowałam Szal łzami nasiąknięty Pinezki wspomnień ostre Malowane smutkiem Doświadczenia Tak szybko uciekłam Byle dalej od lasu Bez postoju na myśli Nie patrząc za siebie Zlękniona Czasem tylko przypadkiem Podróżując bez związku Mijam las mi nieznany Słysząc dziwne echo Wołania

Drzazga, rozdział 16

EPILOG: TEN PARK POMIEŚCI NAS WSZYSTKICH — Gdybym mogła cofnąć czas, przeżyłabym ten rok tak samo. — Nie można cofnąć czasu. Magda odgarnęła włosy z twarzy i spojrzała na siedzącą obok Agatę. Pokręciła głową. — Jeśli nie można cofnąć czasu, to skąd deja vu? — Historia się nie powtarza. Kołem się toczy. Agata ze śmiechem pogłaskała się po wypukłym brzuchu. Brzuch, jak to bywa w pierwszej ciąży, był ledwo widoczny. Ona, jak to bywa z debiutującą matką, bardzo chciała, by już był widoczny. Siedziały na ławce w parku. Lato po raz kolejny kończyło się. Jesień po raz kolejny zaczynała się. Chyba punkt dla Agaty. Magda miała chwilę, by rozejrzeć się dookoła. Świat zmieniał się niczym migawki w fotoplastykonie. Jednego dnia wybiegała z pracy w sypiącym śniegu, by innego zauważyć, ze zdziwieniem, że drzewa już wypuszczają pąki liści. Przebiła się przez migawki lata, krótkiego urlopu. Życie składało się z klikających obrazów. Każdy następny mocno różnił się od poprzedniego

Drzazga, rozdział 15

DOROTA: ZBYT DUŻO SŁÓW Ludzie słyszą, ale nie słuchają. Są wypełnieni słowami. Słowa zajmują każdą komórkę ich ciał. Kumulują się, by w końcu wylewać niczym lawa. Ludzie spotykają się po to, by zalewać się nawzajem strugami zdań. Zdania spadają prysznicem na człowieka, by spłynąć po nim jak fala światła. A gdy słowa opłyną, zsuną się ku ziemi i rozpryskują na wszystkie strony świata. Rzucane w siebie nawzajem czasem zderzają się, niekiedy mijają, a najczęściej wirują w powietrzu niczym pył. Nikt nie chce dostać pylicy płuc. Ludzie nie chcą trzymać w sobie słów. Słowa to zbędny element przemiany materii myśli. Trzeba się ich pozbyć. Taki świat widzi dookoła siebie Dorota. W taki wychodzi z domu. Wychodzi zbierać ludzkie słowa. To nie była już ta sama knajpa, jak ta z czasów studenckich. Dorota zamknęła za sobą drzwi i pierwsze, co ją uderzyło, to, że nic ją nie uderzyło. Nie było mgły z dymu papierosowego, tym różniącej się od naturalnej, że tamta nie skleja płuc. Uszy