OLGA:
DIDASKALIA
— Idź.
Idź do tych twoich dziwek!
Odgłos
trzaśnięcia drzwiami, tupot nóg na podjeździe, stuknięcie
drzwiczek samochodu i szelest kół. Na jedoczesnym planie, do uszu
Olki docierają odgłosy przesuwanych złością garnków, szczęk
rozdrażnionych talerzy i chrobot obrażonych sztućców. Rodzinne,
niedzielne popołudnie. Rodzice pokłócili się przez Olkę. To ona
doprowadziła do dzisiejszych krzyków i przepychanek. Krzyków i
przepychanek, przez które ojciec wyszedł z domu. Wychodził z domu
z różnych powodów, ale jeszcze nigdy przez nią. Przez osiemnaście
lat była córką idealną – świadectwa z czerwonym paskiem,
najlepsze w klasie oceny, olimpiada historyczna w przygotowaniu.
Powroty z imprez zawsze przed 23.00 i to odbierana przez ojca. To dla
niej wracał do domu. Wracał z długich delegacji. Wracał z
posiedzeń i odbiorów budowy. Wracał z nadgodzin, dzięki którym
rodzina mogła spokojnie żyć. Wchodził do domu z twarzą
wyżłobioną godzinami harówy. Jadł obiad i tonął na kanapie w
salonie. Gdy tylko Olka schodziła na dół, zobaczyć się z nim,
twarz ojca przechodziła lifting. Cumował w swoim siedzisku, siadał
prosto, by omówić z nią dzień.
—
Olka! Maks! Obiad.
Symfonia
kuchennych akcesoriów zakończyła występ. Uwieńczeniem występu
był teraz stół z pożywnym, tradycyjnym posiłkiem. Na hasło
jedzenia, żołądek Olki podjechał do gardła. Wypełnił usta falą
piany. Odruchowo chwyciła za jedną z torebek foliowych, upchniętych
awaryjnie w szufladzie. Po sekundzie dotarło do niej, że już może
bez skrępowania pobiec do łazienki. Wypluła pianę do muszli
klozetowej. Żołądek poprzestał na tej przystawce. Wypłukała
usta. Nie czuła głodu.
Wróciła
do biurka. Dziś dzień nauki do testów z historii. Polityka
zagraniczna Jagiellonów. Przed nią leżało kilka „mind mapów”.
Na jednym rozrysowane drzewo, gdzie każdą z gałęzi był jeden z
władców tej dynastii. Na innym, wiadomości pogrupowane były
tematycznie – Rosja, Prusy, polityka dynastyczna, gospodarcza.
Gałązki, kółka, podkreślenia, czerwony flamaster, zielony
flamaster, czarny ołówek. Ojciec trochę kpił, że tylko brokatu
tam brakuje. W gruncie rzeczy, był jednak z Olki dumny. On musiał
rzucić studia, gdy się urodziła.
Pukanie
do drzwi. Matka wsunęła głowę. Reszta ciała siliła się jeszcze
na dyskrecję.
—
Nie jesz obiadu?
—
Nie jestem głodna.
Matka
weszła do pokoju. Niosła ze sobą sporo słów.
—
Tata wróci? Znowu się
wyprowadził? Czy to przez to się pokłóciliście?
—
Ola, dzwoniłam przed chwilą do
ciotki. Jej lekarz jest dobrym fachowcem. Świetnie wypalił jej
nadżerkę.
—
Mam lekarza.
—
Ciotka umówiła cię na jutro.
Trzeba działać szybko. Byłaś już u swojego lekarza?
—
Jeszcze nie.
—
Świetnie, jeden problem mniej.
Ola
spojrzała za okno. Z pierwszego piętra nie widać było podjazdu
przed domem. Nie zdążyła zobaczyć, czy ojciec wsiadł do
samochodu sam, czy miał ze sobą jakąś torbę, neseser. Nigdy się
nie pakował. Tylko z chóru słów matki mogła wnioskować, jaka
będzie następna zwrotka w wykonaniu ojca.
— A
tata?
— Co
tata?
— Co
na to tata?
Matka
wzruszyła ramionami. Podeszła do okna. Na parapecie wartę trzymał
kaktus. Zagłębiła palec w ziemi. Wzięła jedną grudkę pomiędzy
kciuk a wskazujący i potarła. Strąciła pył z powrotem do
doniczki.
—
Zasuszysz go.
—
Mamo, Adam jeszcze nie dzwonił.
Powinnam z nim o tym porozmawiać.
— Po
co? Już się narobił. U lekarza jest niepotrzebny. Powinnaś, to
zdać zaraz maturę.
Matka
odchyliła koc przykrywający łóżko Olki. Adama tam nie było. Dla
pewności ugniotła poduszkę.
—
Dlaczego pościeli do prania nie
znosisz? Nie łażę ci po pokoju, ale to nie powód, by wszystko
zapuścić.
—
Jesteśmy razem. To nasze
dziecko. Nasza przyszłość.
Kowalska
niczym baletnica, której przekręcono kluczyk, dźwignęła się do
pozycji wyprostowanej. Pozytywka popłynęła strumieniami słów.
—
Twoja przyszłość to zdana
matura i skończone studia! Nie bieganie za bachorem i jakimś
gówniarzem. Nie takiego dla ciebie chciałam życia. Nie chcesz
jeść, to nie jedz. I znieś mi tę pościel do prania.
Futryna
zamruczała krótko od wpadających w nią drzwi.
Nowakowa
miała w życiu dwie chwile triumfu. Chwile triumfu, które okazały
się porażką. Pierwszą z nich była ta, gdy student, z którym
spotykała się od roku, zdecydował się z nią ożenić. Była w
ciąży i mimo namów siostry nie chciała jej usuwać.
Dwudziestopięcioletnia sekretarka, stara panna, nie miała dużego
pola manewru. Ilu jeszcze młodych, przystojnych, z widokami na
przyszłość mężczyzn stanie na jej drodze? Student także
przychylał się do opcji skrobanki, ale ustąpił. Ich córka, Ola,
dopytywała się czasem żartobliwie, jak to możliwe, że urodziła
się w trzy miesiące po ślubie rodziców.
Nowakowa,
wtedy jeszcze panieńskiego nazwiska, mieszkała z siostrą na
stancji. Tak to się wtedy najczęściej odbywało. Gospodarze mieli
przedwojenną, parterową willę. Pokój sióstr był na lewo od
wejścia, a po prawej szły amfiladą pomieszczenia gospodarzy.
Pierwsza na trakcie była kuchnia, w której gospodyni nieustannie
kroiła, mieszała, gotowała, dusiła, smażyła, piekła. Drzwi
nigdy nie zamykano. Oko na siostry oraz ich gości było zawsze
otworzone. Teresa nie wyobrażała sobie, jak po odwiedzinach
studenta – nawet z wiązką goździków dla niej i butelką likieru
miętowego dla gospodarzy – miałaby pokazać się z ciążą.
Bożena nie miała takich dylematów. Jej „starający się” mieli
swoje własne pokoje na mieście. Student Nowak spał w akademiku.
Pokój nie wyróżniał się od innych studenckich w tamtych czasach.
Był zaplanowany na trzy osoby, a mieścił czasami trzy razy więcej.
Skromny
ślub był chwilą sukcesu. Potem do tego pojemniczka miodu, zaczęły
wpadać krople dziegciu. Ani Teresa nie mogła przenieść się do
akademika, ani mąż nie mógł wprowadzić się do niej. Gospodyni,
jako męski akcent w domu tolerowała tylko swojego męża. Nowak nie
śpieszył się do szukania nowego lokum. Rzadko wychodzili gdzieś
razem. Nawet, jeśli wyszli, to szedł metr obok niej. Krępował go
jej coraz bardziej powiększający się brzuch. Znaleźli w końcu
pokój u pewnej wdowy.
Nowakowa
pracowała do porodu. Mała Ola szybko trafiła do swoich dziadków,
Nowaków. Mieszkała z nimi do wieku przedszkolnego. Nie kroplą, a
łyżką dziegciu, okazała się rezygnacja Nowaka ze studiów. Nie
dał rady połączyć nauki i zarabiania na rodzinę.
Olka
chwyciła za telefon komórkowy. Numer Adama. Abonent czasowo
niedostępny. Numer Magdy. Ta odebrała natychmiast.
—
Olka! Od poniedziałku nie ma
cię w szkole. Miałam sama do ciebie dzwonić. Byłaś u lekarza?
—
Nie, zrobiłam tylko jeszcze
jeden test. Starzy go kupili.
— O
kurwa… powiedziałaś?
—
Brzuch mnie rozbolał. Ona
chciała wzywać pogotowie. I wydało się. Od dwóch dni wrzeszczą
na siebie. Nie wytrzymam tego.
—
Przerąbane. Wpaść do ciebie?
—
Nie. Nie wiem. Był Adam? Szukał
mnie? Nie odbiera telefonów.
—
Nie, ja mam do niego zadzwonić?
— Ty
spróbuj.
—
Kiedy wracasz do szkoły?
—
Jutro. Nie. Nie wiem.
—
Słuchaj Olka, a ten gin, co cię
w to wpakował. Może iść do niego jeszcze raz?
—
Magda, muszę kończyć. Cześć.
—
Cześć. Odzywaj się.
Odzywaj
się. Adam nie odzywał się już dwa tygodnie. Pierwotny plan był
taki, że do matury uczą się razem. Wspólny mógł być jedynie
język polski i ta nieszczęsna matematyka. Jeszcze przed studniówką,
Adam zaczął chodzić na korepetycje. Lekcje, korepetycje, długie
dojazdy pomiędzy ich domami i zostały już dla nich tylko weekendy.
Liczyli się z tym. Liczyli się z tym, odkąd poznali się na obozie
żeglarskim w ostatnie wakacje. W grupce młodzieży z całego kraju,
ich dwoje z tego samego miasta. To samo miasto, ale dwie różne
dzielnice – on z szarych blokowisk, ona z przedmieść wysadzanych
domami z ogrodem.
To
Magda, koleżanka z klasy, sąsiadka o wielu lat, kupiła test
ciążowy. Olka wstydziła się. Po „sylwestrowej awarii” była
już wyczulona na wszelkie zmiany. Odliczała dni do okresu.
Poczekała tydzień. Potem poczekała jeszcze drugi tydzień. Nie
chciała iść do lokalnej apteki. Prowadzona była przez rodzinę
państwa Sokolskich od wielu lat. Mieściła się na parterze ich
domu, jednego z wielu na osiedlu. Tam kupowano plastry na obtarte
kolana małej Oli, syropy na jej kaszel, antybiotyki. Tam nabywała,
co miesiąc zapas podpasek i tamponów. Kiedyś kupowała je matka.
Kiedy Olka poszła do liceum, uznała, że sama może to robić. Olka
pamięta tamten stres i zdenerwowanie. Zamiast „tampony”
poprosiła o „szampony”. Teraz proszenie o „test drogowy”
zamiast „test ciążowy” nie rozwiązałoby jej problemów.
Wzięła to na siebie Magda. Zawsze lubiła robić głupie żarty i
uznała zakup testu za jeden z nich. Wybrała anonimową aptekę w
centrum miasta. Olka dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że apteka
może być więcej niż jedna.
Druga
kreska pokazała się niemal od razu. Jakby nie mogła się doczekać.
Olka nasikała na test po lekcjach, w łazience Magdy. Ulotka
wspominała o moczu porannym, ale w obliczu pozytywnego wyniku, nie
można się było łudzić, że pora dnia mogła go zafałszować.
Adamowi
powiedziała dopiero po zrobieniu testu. Powiedziała przez telefon,
płacząc. Przyjechał do niej od razu, choć to był dzień
korepetycji. Zastanawiali się, jak to powiedzieć rodzicom. Dalej
niż do tego punktu ich wyobraźnia nie ogarniała wizji przyszłości.
Przed testem ciążowym przyszłość wyglądała tak – zdają
maturę, składają papiery na uczelnię w innym mieście
akademickim. Tam wynajmują pokój lub kawalerkę i przy niewielkiej
pomocy rodziców studiują. Po teście przyszłości chwilowo nie
było. Olka wolałaby o tym zapomnieć i skupić na maturze.
Skoro
mózg już się dowiedział, ciało podążyło za wynikiem testu.
Olka wymiotowała. W domu wymiotowała do foliowych torebek
wypłukiwanych w łazience. W szkole wymiotowała rzadziej i udawało
jej się dobiec do toalety albo wybiec z klasy. Klasa maturalna to
nerwowy czas. Niepokojące objawy zauważyła jedna z nauczycielek.
Zatrzymała kiedyś Olkę po lekcji.
—
Ola, wiem, że to delikatna
sprawa. Masz szczupłą, wysportowaną figurę. W twoim wieku
ciało
się zmienia. Nie musisz tego robić. Bulimia to trudna choroba.
Na
szczęście, od marca zamiast tradycyjnych lekcji, szkoła
zorganizowała tylko fakultety przygotowujące do przedmiotów
maturalnych.
Olka
i Adam sprzeczali się, które powinno powiedzieć rodzicom pierwsze.
Według niego – ona. Według niej – on. Tak minęły im jeszcze
dwa tygodnie. A potem był ten niedzielny wieczór. Olka dostała
silnych bóli brzucha. Matka chciała wzywać pogotowie. Ojciec
uznał, że szybciej będzie samemu pojechać na Izbę Przyjęć.
Zbadała ją młoda lekarka. Brunetka, średniego wzrostu, z
kolczykiem w nosie. Poprosiła rodziców Olki, by na chwilę wyszli z
gabinetu.
—
Nie wiedzą? Powiesz im sama,
czy chcesz żebym ja to zrobiła?
Do
domu wrócili w milczeniu. Rodzice milczenie zostawili w ogrodzie.
„Dowiedzieli się”, Olka wysłała do Adama SMS-a. Odzwonił, ale
zostawiła telefon komórkowy w pokoju. Nagrał się tylko na
automatyczną sekretarkę – on także powie rodzicom. Potem już
nie odbierał. Jego telefon domowy także milczał.
Tym
razem rodzicie nie krzyczeli. To, że nie krzyczeli na Olkę nie było
niczym nowym. W stosunku do niej i Maksa odnosili się zawsze
spokojnie. Krzyczeli na siebie. Zaczynało się od, tylko z pozoru,
niewinnego glissando – jedna uwaga o rachunkach, inna o pracy,
argument o rosnących cenach. W końcu wpadali w crescendo, aż do ad
libitum, gdy nie istotne były już argumenty ani siła głosu.
Olka
budziła się ostatnio codziennie o piątej rano. Leżała i patrzyła
jak za oknem świt wślizguje się pomiędzy ciemności nocy. Chwile,
gdy wpatruje się w niebo tak intensywnie, by uchwycić moment
rozpoczęcia dnia. A po niedługim czasie, gdy tylko zamruga oczyma
lub przeniesie wzrok w inną część pokoju i wróci do widoku za
oknem, widzi, że dzień ma się już świetnie. Smakowała momenty
bez mdłości. Po jakiś dwóch godzinach ponownie zasypiała. Tego
dnia po ósmej wybudziła ją matka.
—
Ubieraj się. W kuchni na stole
jest trochę wody w szklance. Musisz być na czczo.
—
Tata pojedzie z nami?
—
Jest w delegacji. A gdzie by
indziej.
Jeszcze
raz wykręciła numer telefonu do Adama. Abonent nadal poza
zasięgiem. Przed bramą stał już samochód ciotki Bożeny. Olka
spojrzała zdziwiona na matkę.
—
Ciotka pojedzie z nami. Zna w
końcu tego lekarza. Rozmawiała z nim. A ja nie wiem, czy on się
wszystkiego nie wyprze, jak przyjdzie, co, do czego?
W
aucie zawiesiła się mgła z dymu papierosowego. Ciotka trzymała w
dłoniach cienkiego mentola. Był to jeden ze sposobów na rzucenie
palenia. I objętość, i aromat, niższa zawartość nikotyny dawały
ciotce iluzję, że tak naprawdę wypala coś oszukanego. Olce
cisnęło się na usta, że przy ciężarnej się nie pali. Cisza
została rozsunięta przez ciotkę Bożenę:
—
Maksio został?
— W
szkole jest.
Matka
sięgnęła do torebki i wyciągnęła swoją paczkę papierosów.
Matka nie łudziła się, że jest palaczką. Miała przy sobie
tradycyjne „camele”. Ciotka wskazała jej, gdzie leży
zapalniczka. Do mentolowego dymu, doszedł klasyczny.
— Do
egzaminu się uczy? Gimnazjum?
—
Bożka, zlituj się. Chrzestną
jesteś, a nie wiesz, ile on ma lat?
Ciotka
zgasiła niedopałek i wyrzuciła go przez okno.
—
Gdzie przed posesją. Tam dalej
było rzucić.
Zamruczał
włączony silnik samochodu. Ruszyły, najpierw powoli, ospale,
podskakując a nierównościach nieutwardzonej jeszcze drogi wewnątrz
osiedla. Ciotka szybko wyjechała na asfaltówkę. Ruch pojazdu stał
się bardziej płynny, przyśpieszył.
— O
jakimś egzaminie przez telefon mówiłaś.
—
Komunijny. Komunia Maksa będzie
zaraz w maju. Chrzestna, to powinnaś wiedzieć.
—
Ciężki ten maj będzie u was.
Tu matura, tam komunia.
Ciotka
Bożena rzuciła wzrokiem za siebie. Samochód dojechał do okolic
centrum miasta. Zaczęły się pierwsze czerwone światła.
—
Ola, jak tam matura? Gdzie
będziesz studiować?
—
Dobrze. Uczę się.
— Ty
się tak nie martw. Teraz to luksusy są. Kiedyś to do szpitala
szłaś, w jednej sali z czekającymi na poród leżałaś.
Pielęgniarka traktowała cię jak chłam. Chyba, że się pieniądze
na prywatnego miało. Ta sama pielęgniarka drzwi ci otwierała.
Matka
też skończyła już swojego papierosa. Rozejrzała się, gdzie
mogłaby go zgasić. W końcu sama uchyliła okno i wyrzuciła swój
niedopałek. Akurat stanęły na kolejnych czerwonych światłach.
—
Bożka, byłabyś już cicho.
Luksusy. A dziś człowiek niczym zbrodniarz musi się czaić. Pół
dnia myślałam, kogo i gdzie tu znaleźć.
— A
twój lekarz, Teresa?
— U
mojego to byłam raz, po urodzeniu Maksa. I wystarczy.
Ciotka
ruszyła na zielonym. Miały teraz przed sobą długi kawałek ulicy.
Samochód mknął niczym żelazna zabawka. O tej porze, na ulicach
nie było jeszcze korków. Jedyni pielgrzymi robiący tłok, to
starsze panie z wózeczkami na kółkach, śpieszące na zakupy.
Starszych panów, jak na lekarstwo. Nawet bez wózeczków. Olga nagle
uprzytomniła sobie, że zapomniała z domu telefonu. Zaczęła się
bać.
—
Olka, to jak z tą maturą?
—
Dobrze.
Olga
odwróciła głowę w stronę okna. Za szybą przemijały ulice i
skwery. Czy nie powinny wieźć ją tam z zawiązanymi oczyma? Albo
kluczyć uliczkami, obwodnicami miasta, bocznymi drogami? Tak by
nigdy nie trafiła z powrotem w to miejsce sama. Tak by miała
wrażenie, że zawieziono ją do innego miasta. By na zawsze ten
gabinet tkwił w jakimś za siedmioma górami, za siedmioma lasami. W
świecie, gdzie usuwa się ciąże i nikt nie ma nic przeciwko temu.
Ciotka Bożena dała jej spokój i znowu skierowała się w stronę
matki.
—
Roman gdzie?
— W
delegacji.
— A
jak ta delegacja ma teraz na imię?
—
Wróci jutro, albo za kilka dni.
Ma rodzinę i obowiązki.
—
Jak sobie chcesz.
Nowak
po ślubie zarabiał. Nowakowa po ślubie dorabiała się. Dorabianie
miało swoje stopnie, po których wchodziła coraz wyżej. Pierwszym
stopniem był komplet – ława i dwa fotele. Ledwo wepchnięte do
pokoiku w mieszkaniu wdowy. Drugim stopniem – wynajęcie własnej
kawalerki. Nowakowa wychodziła ten ich własny kąt miesiącami. To
już nie był kąt u kogoś, ale własne, niezależne lokum. Cóż z
tego, że było to dwadzieścia metrów kwadratowych, w starej
kamienicy, z picem kaflowym na pół pokoju, miednicą do mycia w
rogu kuchni i oknem na dziedziniec studnię. Trzeci stopień, nie był
nawet stopniem, ale windą dla ich rodziny. Był nim Fiat 126p.
Czerwona, wydeptana przez Nowakową winda. Nowak zaczął nim
jeździć. Nie jeździł z małżonką nad rzekę, by na kocu cieszyć
się życiem. Nie jeździł nim po nią do pracy. Nie jeździł do
rodziców, by częściej widywać córkę. Jeździł za granicę, na
handel, jak to się mówiło wtedy. Potem założył własną firmę
budowlaną. Ostatnim stopniem była budowa własnego segmentu w
osiedlowym szeregowcu.
Gdzieś
pomiędzy stopniem pierwszym, a drugim, Nowakowa zorientowała się,
że mąż ją zdradza. To była żona jego dawnego kolegi ze studiów.
Pomieszkiwała w pokoju akademika, gdy Nowak tam jeszcze bywał.
Mężatka. Żadne zagrożenie. Teresa nie wnikała w szczegóły jego
kolejnych podbojów. Zbudowała rodzinę. Zbudowała ognisko domowe.
Nie zbudowała małżeństwa. To dom, wychowane dziecko, obrączkę
na palcu widział świat. Gdy przedstawienie jest bez zarzutu, kogo
obchodzą didaskalia? Nowakowa miała w ręku słoik miodu, z którego
wierzchu umiejętnie zgarniała warstwę dziegciu.
Olga
znowu poczuła, jak żołądek podjeżdża jej do gardła. Podobno
żołądek człowieka jest wielkości jego pięści. Jaką wielkość
ma pusty żołądek? Próbowała wyczuć ten rozmiar w przełyku.
Przynajmniej nie musi prosić o zatrzymanie samochodu. Ewentualnie,
nie ubarwi nowej tapicerki ciotki kolorową aplikacją. Ojciec jest
znowu w delegacji. Bywał w delegacjach odkąd Ola pamięta. Były
takie lata, że częściej można go było zastać poza miastem, niż
w domu z nimi. Zawsze wracał. Jak mawiała matka – miał rodzinę
i obowiązki. A rodzina miała ojca i obowiązki. Rodzina i obowiązki
przedstawiały się podobnie każdego dnia. Ojciec wracał ze swojego
biura koło 19:00. Jadł obiad i zasiadał w salonie na kanapie przed
telewizorem. Matka krążyła wokół niego, niczym sęp wokół
padliny. Wypluwała z siebie strumyki zgromadzonych w ciągu dnia
słów:
—
Popłaciłamrachunkizaostatnimiesiąc
(wdech) Trzebakupićdzieciombutynazimęikurtkikiedyoneprzestanąrosnąć
(wdech)
Przelejpieniadzenakontotrzebajeszczekranwlaziencenaprawicprzecieka
(wdech) Jaktwójdzieńkochanie?
Podobno
chiński ikonogram słowa „cierpliwość” składa się z dwóch
innych – „serca” i „noża”. Serce cierpliwie czeka na
zbliżający się nóż. Ojciec był żywą, zachodnią, alegorią
tego znaku. Oldze trudno ustalić, czy te matczyne monologi oraz
kaskada zmieniających się kanałów telewizyjnych to była rodzina,
czy obowiązki. Obowiązkiem dzieci, jej i Maksa, było nie
przeszkadzanie zmęczonemu pracą ojcu.
Olga
czasami schodziła do siedzącego w salonie ojca. Zatrzymywał się
wtedy na kanale informacyjnym i razem, w milczeniu oglądali
wiadomości z kraju i zagranicy. Czasem coś skomentowali. W końcu
Ola miała zostać prawnikiem. Matka krążyła z oddali.
—
Nie przeszkadzaj ojcu. Zmęczony
jest.
—
Zostaw ją. Nie po to dziecko
kształcę, by sobie z nim teraz nie podyskutować.
Gdzieś
pomiędzy wiadomościami w krajowej telewizji, a serwisem na
zagranicznym kanale (ćwiczyli z ojcem angielski), Ola uwierzyła, że
to dla niej ojciec wraca do domu. To dzięki niej delegacje są tylko
delegacjami. Chyba tak na początku liceum, zaczęła się
orientować, że te wyjazdy, to nie zawsze obowiązki zawodowe. Tym
bardziej cieszyły ją powroty ojca. Ona, Olga była ważniejsza niż
delegacje.
— To
tu. – usłyszała głos ciotki
Samochód
zaparkował pod kwitnącym kasztanem. Przez szybę zobaczyła
zwyczajną kamienicę w centrum miasta. Bez reklam, bez banerów, bez
pikiet. Cicho, spokojnie. Wszystkie staruszki z wózeczkami rozeszły
się po bazarkach i jeszcze nie ściągają do domów. Chodnikiem idą
obojętni przechodnie. Tak po prostu. Matka rozejrzała się po
okolicy.
— Aż
tu dojeżdżasz do lekarza?
—
Gdzie tam. Taki mi podał adres.
Powiedział, że tu są lepsze warunki.
Ciotka
Bożena wysiadła z samochodu i zapaliła papierosa. Matka wyszła
razem z nią.
— To
wypal i idź tam razem z nią. Mnie nie znają. Po co pielgrzymkę
urządzać?
Olga
przyglądała się kamienicy z wnętrza samochodu. Cztery wysokie
piętra, odrapany front, zdemontowane balkony i gdzieś na szczycie
wybity rok budowy – 1908. Ostatnią rzeczą, z jaką kamienica
mogła się kojarzyć była służba zdrowia.
Inaczej
wyglądał budynek, do którego trafiła w styczniu. Mała, kameralna
klinika na parterze bloku z lat osiemdziesiątych. Gabinety
ginekologiczne, pracownia USG, RTG, gabinety stomatologiczne. Jak w
starym dowcipie. Panie doktorze, nie wiem, kogo bardziej się boję –
ginekologa, czy dentysty. To proszę się zdecydować, bo nie wiem,
jak ustawić fotel. Panie doktorze, tak się boję, że nie wiem,
który gabinet wybrać. Zapewne przypomnieliby sobie z Adamem kawal,
gdyby nie byli tak zestresowani. Mieli kochać się pierwszy raz i
podeszli do tego dojrzale. Sylwester. Ostatni XX wieku. Powitanie XXI
wieku. Kameralny wieczór tylko we dwoje. Kolega z klasy Adama dał
im klucze do kawalerki swojego brata. Intymna noc we dwoje. Pękła
prezerwatywa. Nowy Rok. Krajowy dzień odsypiania kaca. Po pomoc
mogli pojechać tylko do szpitala. Wybrali oddział w szpitalu
położniczym. Po dwóch godzinach czekania pomiędzy dwoma kobietami
z zaczynającym się porodem, przegonili ich stamtąd. Rychło czas,
bo Oldze od widoku ciężarnych zaczęło się robić mdławo.
Pierwszym dniem nowego tysiąclecia była sobota. Kolejnym niedziela,
jak to bywa w zwyczaju. Następny pretekst by prywatne gabinety
ginekologiczne były nieczynne. Adam rzucił pomysł by pojechać do
innego szpitala. Ola miała dość widoku snujących po korytarzu
brzuchatek w szlafrokach. Jak aktorzy z japońskiego teatru kabuki. W
poniedziałek, zamiast w szkole stawili się w owej nowoczesnej
klinice.
Biel
korytarza, złamana pistacją kanap i krzeseł. Na ścianach zdjęcia
roześmianych kobiet z wzdętymi brzuchami. Od tego widoku, Ola też
miała mdłości. Udało się znaleźć miejsce poza kolejką. Za
biurkiem siedział mężczyzna z brodą niczym komunistyczny
opozycjonista.
—
Data ostatniej miesiączki?
Wyrzuciła
z siebie ostatnie czterdzieści osiem godzin. Z internetu wiedziała,
że zostało jej tylko dwadzieścia cztery na wzięcie „pigułki
po”.
—
Jednak proszę o datę ostatniej
miesiączki.
Ostatniej.
Miesiączki. Data. Ola zanurzyła się w gąszcz asocjacji. Kolacja
wigilijna – wszystko było ok. Kiedy zwalniała się ostatnio z
wf-u? W grudniu nie. Była na wszystkich lekcjach. Spojrzała na
ginekologa.
—
Tak w listopadzie…
—
Którego listopada?
—
Pod koniec.
—
Nie pamięta pani? Co ile dni
jest miesiączka?
Zapadło
kilkanaście sekund kilkuminutowego kłopotliwego milczenia.
—
Nie wie pani?
—
Raz w miesiącu możemy się
zwolnić z wychowania fizycznego i udaje mi się.
—
Czyli powiedzmy co dwadzieścia
osiem, trzydzieści dni. Na drugi raz proszę znać odpowiedzi na te
dwa pytania. Zawsze są zadawane. To pani pierwsza wizyta u
ginekologa?
Wreszcie
na jakieś pytanie Olga mogła odpowiedzieć od razu, bez wahania.
—
Zapraszam na fotel.
Olga
rzuciła zlęknionym okiem na pokręconą maszynerię. Mebel jak z
wystawy o narzędziach tortur. Choć w miłym pistacjowym kolorze.
Chyba lubią tu pistacjowy kolor. Przyszła tu tylko po jedną
pigułkę. Krótka prośba. Wypisanie recepty. Pożegnanie.
—
Czy to konieczne?...
— To
także ważna część wizyty.
Po
czterech, krępujących minutach ponownie usiadła przy biurku.
—
Wszystko w porządku. Jest pani
zdrowa, żadnych nieprawidłowości. Pigułki pani nie zapiszę. To
olbrzymia dawka hormonów. Szkodliwa dla zdrowia.
Olka
próbowała coś powiedzieć, ale straciła tupet. Straciła tupet w
obliczu mężczyzny, który przed chwilą wkładał w nią palce.
—
Tak, szkodliwa. I tak zaraz
będzie pani miała okres.
—
Chciałam poprosić receptę na
pigułki. Nie mam już zaufania do prezerwatyw.
—
Ależ to też hormony. Ma pani
tak młody organizm. Ile ma pani lat?
—
Osiemnaście.
—
Skończone?
—
Skończę w sierpniu.
Doktor
pokiwał głową. Ola zauważyła, że żaluzje horyzontalne w oknach
także mają pistacjowy kolor. Pistacja zaczęła ją mdlić.
—
Pani jest niepełnoletnia. Nie
mogę pani przepisać hormonów bez zgody rodziców.
—
To, co mam zrobić?
Olga
była już bliska płaczu. Ginekolog uśmiechnął się dobrodusznie
i wysunął jedną z szuflad. Przed jej oczami pojawiła się cienka
broszurka. „Piękno Twojego Ciała. O Naturalnym Planowaniu
Rodziny”. Rozsnuł pajęczynę słów.
—
Mówiłem już, że pani
organizm jest zbyt młody na sztuczne hormony. Nie rodziła pani?
Nie. To spiralka także odpada. Prezerwatywa zawiodła. To jest
rozwiązanie.
Nitka
plotła się za nitka. Dni płodne. Dni niepłodne. Skok owulacyjny.
Śluz płodny. Śluz niepłodny. Szyjka macicy. Nitka zaplątała się
z nitką. Całość jednak nie sprawiała wrażenia równego,
geometrycznego wzoru. Szybciej pęknięty, kryształowy wazon.
— To
tak z grubsza. Wszystko jest w tej broszurce. W domu poczyta to sobie
pani na spokojnie.
Wyszła
z gabinetu bardziej spokojna. Adam chodził po korytarzu chybotliwym
slajdem pomiędzy ciężarnymi parami.
— Co
tak długo? Masz receptę? Co on ci wcisnął? Za to zapłaciłem
stówę? Za broszurkę?
Nie
miała siły szukać innego gabinetu. Opłata za tą wizytę
pochłonęła ich oszczędności. W domu, już bez Adama, przejrzała
broszurkę. Miała za sobą przygotowania do próbnej matury. Z
biologii nie była najgorsza. Jednak treść „Piękna Twojego
Ciała” przypominała pomieszanie matematyki i logiki. Ginekolog
miał rację. Okres przyszedł po dwóch dniach. Z całego
lekarskiego wywodu zapamiętała dobrze tylko jedno „dni płodne”.
Broszurka starała się najprostsze hasło przedstawić w jak
najbardziej złożony sposób. Odłożyła kartki zanim dotarła do
połowy informacji. Pomógł internet i wyszukiwarka. Adam nie mógł
się doczekać. Spróbowali ponownie. W „dni niepłodne”. Zaraz
po okresie. Reszta jest historią. Olgi historią. Nie Adama.
Teraz
ta kamienica. Jak wejście do innego świata. Drugie piętro.
Tabliczka na drzwiach. „Gabinet ginekologiczny. Czynne pon – śr
godz. 16:00-20:00”. Był piątek, 9:00 rano. Dzwonek. Drzwi się
otworzyły. Bez szelestu. Może nawet za cicho. Ciotka Bożena weszła
przodem.
—
Dzień dobry doktorze.
—
Dzień dobry. W następnym
tygodniu będą wyniki pani cytologii.
—
Świetnie. Podjadę po pracy.
Nieoświetlony
korytarz. Długi, jakby ciągnął się przez cały bok budynku.
Jedne z drzwi są otworzone. Okna wychodzą na ulicę. Po chodniku
ludzie gnają do miejsca swojego przeznaczenia. Staruszki zmiotło.
Samochody stanęły na czerwonym.
—
Nie ma, co tracić czasu.
Anestezjolog jest po nocnej zmianie.
— To
ja zostanę na korytarzu.
Sylwetka
ciotki została zasłonięta plakatem reklamującym broszurkę
„Piękno Twojego Ciała”. Plakat rozpościerał swoją zachętę
od futryny do futryny drzwi.
—
Zapraszam. Muszę jeszcze zrobić
USG. Kiedy była data ostatniej miesiączki?
—
Piątego stycznia.
— Co
ile są miesiączki?
— Co
dwadzieścia osiem, trzydzieści dni.
Głowica
ślizgała się po żelu spływającym na brzuchu. Lekarz zawahał
się chwilę o przekręcił monitor w swoją stronę. Ola wpatrywała
się w prostokąt okna i szary zakres kamienicy po drugiej stronie
ulicy.
— To
za kilka tygodni matura? Z czego pani zdaje?
— Z
historii, polskiego.
— A
jakie studia?
—
Prawo.
—
Świetnie. Potrzeba nam dobrych
stróżów prawa. Panie Janku, chyba możemy zaczynać.
Nowakowa
ugotowała pyszne pierogi ruskie. Przygotowywała je całe wczesne
popołudnie. Okraszone cebulą i skwarkami stanowiły zapowiedź
ciepłego, rodzinnego obiadu. Ola odpoczywała na górze. Na dziś
można jej odpuścić uczenie się do testów. Tylko dopytywała się,
kiedy wróci ojciec. Poirytowana matka kazała jej w końcu sama do
niego zadzwonić. Może choroba córki ruszy jego sumieniem.
Runęła
Polska Ludowa, a słoik miodu Nowakowej pękł. Tamta była młoda.
Stanowczo za młoda. Może nawet zaraz po maturze. Była pracownicą
w firmie Nowaka. Nowak spakował się w jedną walizkę. Nowakowa
mogła pogodzić się brakiem męża. Nie mogła pogodzić się
brakiem rodziny. Postawiła wszystko na jedną kartę. Nowak
odwiedzał ognisko domowe raz na jakiś czas. Po którymś razie
Nowakowa była w ciąży. To była jej druga chwila triumfu. I druga
ukryta porażka. Mąż wprowadził się do domu jeszcze przed
narodzinami Maksa. Kochanka została zwolniona. Przedstawienie
wróciło na dawne tory. Czasami w didaskaliach przemykały inne
kobiety. Nikt nie czyta didaskaliów.
Zmywarka
zapełniona. Jutro przychodzi pani Agata by posprzątać dom. Miała
być dzisiaj, ale Nowakowa przełożyła ją na inny termin. W domu
potrzebny jest teraz spokój i cisza. Nie trzeba dodatkowych ludzi
kręcących się po nim. Pod dom podjechał samochód. Nowak wrócił
z podróży służbowej. Rodzina znowu była razem. Teraz tylko muszą
razem przejść maturę Oli i komunię Maksa. Zadzwonił telefon.
—
Powtarzam ostatni raz. Proszę
zostawić moją córkę i naszą rodzinę w spokoju. Żegnam.
Nowakowa
odłożyła słuchawkę z westchnieniem. Tak, teraz najważniejsza
jest matura i komunia.
Komentarze
Prześlij komentarz