MARIA:
JESIEŃ
—
Halo.
„Halo”
bywają różne. Zakończone znakiem zapytania. Rozmówca nie wie,
kto dzwoni, nie zna numeru, ale jest otwarty na okoliczności. „Halo”
krótkie jak strzał z bicza. Nie wie, kto dzwoni, nie zna numeru i
nie waż się mieć żadnej błahej sprawy. „Halo” uwieńczone
pewnym zawieszeniem. Nie wie, kto dzwoni, nie zna numeru, jest w
środku czegoś innego, co rozmowa telefoniczna może zakłócić
albo zwyczajnie przerwać.
—
Dzień dobry. Maria Piłat.
Dzwonię z „Wyśmienitej Kuchni”. Czy uważa Pani, że zdrowie
jest ważne w naszym życiu?
—
Nie jestem zainters....
Sygnał
zakończonego połączenia. Rozmowa nie była warta nawet dokończenia
zdania. Maria rzuciła okiem na skrypt na ekranie komputera.
Najechała kursorem na „niezainteresowany”. Czekała z
kliknięciem. Kliknięcie odsyłało posiadaczkę numeru 513 xxx xxx
do grupy osób, których jeszcze nie udało się namówić. Do grupy,
do której konsultant zadzwoni w takim razie ponownie. Nie jutro, nie
pojutrze. Może za tydzień, może za dwa. Zadzwoni. Kliknięcie
zawisło oczekiwaniem. Kliknięcie i zamknięcie skryptu skutkowały
wybraniem przez system nowego numeru telefonu. Nowego połączenia.
System i tak rozpocznie ponowne wybieranie, ale nieco później.
Jakeś dziesięć sekund później. Gdy wykonuje się około dwustu
rozmów w czasie dnia pracy, dziesięć sekund pomiędzy rozmowami to
wieczność. Wieczność sumowana przez system na zakończenie dnia i
odliczana od czasu pracy. Na odpoczynek są przerwy, nie minuty
przeznaczone na kontakt z potencjalnymi klientami „Wyśmienitej
Kuchni”.
System
wybiera ponownie numer. Maria poprawiła słuchawki na głowie i
zamyka skrypt. Sygnał nieodbieranego połączenia. Kolejne
kilkanaście sekund wytchnienia. Sekund, które – w teorii –
Maria może przeznaczyć na kontakty z innymi współpracownikami.
Pracuje w tym miejscu od kilku tygodni i wie, że z tymi kontaktami
nie jest łatwo. Siedzi w środku open -space,
kilkudziesięcioosobowego, brzęczącego ula. Dookoła słyszy
strzępki rozmów.
— …
bry.. „Kuchnia”… Czy…
Dobry… Dzień… W takim razie… uważa Pan… spotkanie odbędzie
się… Dzień dobry…
Natężenie
padającego dookoła „Dzień dobry” było odwrotnie
proporcjonalne do entuzjazmu moszczącego głos. Dzięki specjalnemu
szkoleniu, umożliwiającemu wbicie w wypowiedź, ton głosu
uśmiechu. Wbicie tego uśmiechu mimo okoliczności życiowych,
wyrażenie „Dzień dobry” stało się tylko zbitką słów. Nic
nieznaczącą zbitką, niczym bezustannie powtarzane ciągi liter.
—
Halo?
—
Dzień dobry. Maria Piłat.
Dzwonię z „Wyśmienitej Kuchni”. Czy uważa Pani, że zdrowie
jest ważne w naszym życiu?
—
Pani droga, mnie w zeszłym roku
mąż na raka umarł. Wiosną to nawet dwa lata będzie.
—
Czyli, według pani, to co jemy
wpływa na nasze zdrowie?
— A
pewnie wpływa. Gdyby nie mała emerytura, to by człowiek kupował
te małuże, czy inne. A tak to się na bazarek chodzi.
—
Doskonale. Mam dla pani
zaproszenie na specjalne spotkanie. Pan Paweł Omasta specjalnie
opowie o zasadach zdrowego odżywiania. Ugotuje coś dla państwa.
Wiem pani, kto to jest pan Paweł Omasta?
—
Ten z telewizji?
—
Tak, prowadzi program kulinarny.
Spotkanie z nim jest jutro o godzinie 14: 00, w hotelu „Alexia”.
— A
z sąsiadką można przyjść?
— To
koleżanka w pani wieku?
Maria
pamiętała doskonale procedurę numer 3 – osobom poniżej 45-go
roku życia wstęp zabroniony. Sąsiadka okazała się również
emerytką.
—
Poproszę pani imię i nazwisko.
Sąsiadki też. Wypiszę imienne miejsca.
Maria
zapisuje dane w systemie – pod kodem swojego numeru agenta. Numeru,
który w tej firmie jest ważniejszy niż grupa krwi. Bez krwi
przeżyje się dłużej, niż bez niego. Sprawdziła na aparacie
telefonicznym, ile osób wyszło na przerwę. Zbyt duża liczba
pracowników nie może odpoczywać jednocześnie. Aparat wyświetla
liczbę 5. Pięć osób może odejść od stanowiska pracy.
Stanowisko pracy, to kawałek biurka z trzema ściankami, komputer,
słuchawki, kartka z wydrukowaną wersją schematu rozmowy i
wybierana przez system baza. Oprócz tego nic. Torebki schowane w
szafkach razem z płaszczami. Telefony komórkowe także. Żadnych
książek, gazet, internet odłączony. Skupienie na pracy musi być
maksymalne. Współczesny odpowiednik linii Forda. Rozmowa może być
w każdym kolorze, byle był to kolor czarny. Pięć osób na
przerwie. Maria musi czekać, aż ktoś wróci. Zanim połączyło ją
z ta starsza panią, na przerwie były tylko cztery osoby. Nie
zdążyła wyjść, bo wpadła rozmowa.
Z
radia lecą świąteczne piosenki. Gdyby spojrzała za okno
zobaczyłaby prószący śnieg. Nie robiła już tego. Szyby pokryto
folią, która latem doskonale odbija światło słoneczne na
zewnątrz. Za to w sezonie ograniczonego dostępu do światła, szyby
odbijają jak lustro, ale obraz sali. Gdy popracuje się w tym
miejscu wystarczająco długo, można odnieść wrażenie, że poza
telemarketingiem nie ma innego świata. Wszyscy siedzą teraz w
złotej kapsule wystrzelonej w kosmos.
—
Halo!
—
Dzień dobry. Maria Piłat…
—
Halo?
—
Dzień dobry. Maria Piłat.
—
Pirat? Jaki pirat?
Głos
należał do starszej osoby. Chyba jakiegoś dziadka. Choć w tym
wieku wszystkie głosy są takie same. W tle słychać było, jak
wymienia z kimś zdania. Padało słowo „piraci”. Tym razem
słuchawkę wzięła do rąk starsza pani.
—
Nie wstyd wam żarty sobie
urządzać?!
—
Proszę pani. Nie pirat. Piłat.
—
Boga też nie uszanujecie!
Zostawcie ludzi w spokoju.
Starsi
państwo rozłączyli się. Wyświetlacz pokazywał, że na przerwie
są cztery osoby. Maria wcisnęła szybko przycisk „przerwa” i
zamknęła skrypt.
Paradoksem
pracy w złotej, klimatyzowanej kapsule jest fakt, że najbardziej
dotlenieni są palący papierosy. Dla nich dziesięć minut przerwy,
przypadające na każdą zakończoną godzinę pracy, to okazja do
wciągnięcia porcji nikotyny do płuc. Razem z nikotyną inhalują
się także dawką tlenu. Dawką, która w klimatyzowanym biurze jest
raczej umowna..
Maria
wrzuciła monetę do automatu na korytarzu. Kolejną do sąsiedniego.
Uzbrojona w baton czekoladowy i białą kawę skierowała się do
windy. Zestaw obowiązkowy by przetrwać telemarketingowe popołudnie.
Czasy, gdy wychodziła na lunch i wracała do firmy z kubkiem kawy ze
Starbucka wydawały jej się dość odległe. Pomyje wydawane przez
automaty uznawała za napoje kawopodobne. Napoje spełniające swoje
warunki może w kwestii koloru, ale niekoniecznie smaku. Kawa ze
Sturbucksa była w czasach „sprzed daty ostatniej miesiączki”.
Automaty zabrały jej trzy minuty z czasu przerwy. Kolejne trzy, to
zjechanie windą przed budynek. Cztery inne osoby, także
korzystające z wolnej chwili, już tam były. Maria zapaliła
papierosa. Wciągnęła do płuc mentolowy dym. Po kilku sekundach
zakręciło jej się głowy. Przy jej częstotliwości palenia nie
widomo było, czy zakręciło jej się w głowie od tytoniu, czy
tlenu. Może z powodu ciąży?
Była
palaczką okazjonalną. Przy piwie ze znajomymi, przy babskim winie.
Jeden papieros na rozluźnienie. Drugi papieros na odprężenie.
Szmerek nikotynowy do alkoholowego haju. Okazjonalne palenie należało
do czasów „sprzed daty ostatniej miesiączki”. Wzmożone
pragnienie zapalenia papierosa weszło w ciążowy zestaw tak koło
szóstego tygodnia. A raczej weszło uczucie napięcia. Uczucie
napięcia, lęku, które z godziny na godzinę stawało się
intensywniejsze. Potem już tylko wystarczył drobiazg, by nacisk
rozluźnił się tylko pod wpływem nikotyny. Drobiazgiem mógł być
spóźniający się autobus. Mogła być impreza na sąsiednim
piętrze. A najczęściej rozmowy telefoniczne, które Maria musiała
przeprowadzać w pracy. Jeszcze częściej spotkania z przełożonymi,
by jej rozmowy oraz ich wyniki oceniać.
Czy
od jednego do trzech papierosów dziennie, to już nikotynowy nałóg?
Maria mogła zaciągać się bezkarnie, bo jej brzuch do niedawna był
płaski. Przez pierwsze tygodnie schudła. Zarodek wirował, dzielił
się, mnożył w tempie geometrycznym ściągają z niej wszystko.
Dotąd ciąża zamiast eksplozją, była implozją. Maria zapadała
się do środka. Za jakiś czas proces ciążowy dojdzie do
najgłębszego punktu w Marii i przewlecze ją na lewą stronę. I
już nie będzie już Marii. Będzie duże dziecko.
Nie
pomagało to, że nie czuła głodu. Ochotę miała jedynie na
pączki, drożdżówki oraz batony. Z produktów wartościowych
odżywczo akceptowała jedynie mleko. Mleko, którego przed ciążą
nie cierpiała.
Czuła,
że to jeden z jej ostatnich papierosów. Paczka powoli się
kończyła. Im dalej od pierwszego trymestru ciąży, a głębiej w
drugi, proces w jej ciele ulegał odwróceniu. W godzinach
popołudniowych płaski brzuch puchł niczym sflaczały balonik.
Jeszcze mieścił się w spodniach. W spodniach z czasów „sprzed
daty ostatniej miesiączki”. Poprzedniego wieczoru, Maria musiała
rozpiąć guzik. Tego dnia wzięła do pracy agrafkę. Miała
popołudniową zmianę.
Gdy
przysługuje ci jedna, dziesięciominutowa przerwa, to sztuka
szybkiego wypalenia papierosa okazuje się przydatna. Maria
przepracowała dwie godziny. Miała do dyspozycji dwadzieścia minut
przerwy. Mogła palić jak człowiek wolny, nie telemarketingowiec. W
jednej dłoni stygnąca kawa z automatu, w drugiej tlący się
mentol. Zdegradowana wersja młodej, dynamicznej kobiety. Obok, w
prószącym śniegu, pojawił się nowy ognik. Kolejna osoba wyrwała
się na przerwę.
—
Pal szybciej. Zaraz zacznie się
przyjęcie świąteczne.
Kobieta
chwyciła poły niedopiętej kurtki. Kurtka ledwo zakrywała jej
pupę, a przez zebranie rękoma z przodu jeszcze bardziej wydała się
kusa. Maria nie mogła przypomnieć sobie jej imienia. Jak niemal
imion wszystkich dookoła.
—
Dziś jest tu jakieś przyjęcie
świąteczne?
—
Dla zmiany popołudniowej. Rano,
o dziesiątej, było dla zmiany porannej. Też byłam.
—
Robisz dwunastki?
Pracowano
na dwie, sześciogodzinne zmiany. Dziewiąta – piętnasta i
piętnasta – dwudziesta pierwsza. Chętni, a tych zawsze nie
brakowało, pracowali po dwanaście godzin.
—
Muszę nadrobić. Nie było mnie
tydzień na początku grudnia. Mały chorował.
—
Masz dziecko?
— Od
września poszedł do przedszkola i od razu zaczął chorować. Przez
cztery miesiące był razem do kupy może jeden miesiąc.
—
Zostawałaś z nim w domu przez
ten cały czas?
—
Jasne. Wtedy byśmy piach jedli.
Trochę siedzą moi rodzice, trochę sąsiadka.
Śnieg
przestał sypać. Za to pokrył parking cienką, białą warstwą.
Obie miały widok na rządek samochodów powleczonych jasnym
fornirem. Bycie matką, a co dopiero matką przedszkolaka było poza
granicami wyobraźni Marii.
— A
twój mąż? Bierze zwolnienia lekarskie?
—
Dwa lata temu wyjechał do pracy
w Irlandii. Rok temu przestał się odzywać. Forsy też nie
przysyła.
— To
utrzymujesz dziecko sama?
—
Gdybym została z dzieckiem
sama, to jedlibyśmy piach, co drugi dzień. Z rodzicami mieszkam.
Rok temu poszłam do pracy.
— To
rodzice są teraz z twoim dzieckiem?
—
Całe szczęście. Tu porobię
dwunastki, czasem wpadnie nocna inwentaryzacja w supermarkecie. I
jakoś się ciągnie.
Jakoś.
Ciągnąć. Dwa słowa wcześniej nieznane. Nieznane w świecie z
czasów „sprzed daty ostatniej miesiączki”. Obie jednocześnie
zgasiły papierosa. Przerwa Marii kończyła się już za dwie
minuty. Rzuciła okiem na zegarek. Jej towarzyszka zauważyła to.
—
Nie śpiesz się. Przez to
przyjęcie świąteczne, będzie zamieszanie.
Sala
na górze była opustoszała. Niczym wczesnym rankiem. Przed drzwiami
pokoju socjalnego kłębił się tłumek. Marii udało się dostrzec
w środku stół zastawiony półmiskami i tackami. Przy wejściu do
pomieszczenia stałą Betty, zajmująca się sprawami szkoleniowymi.
W dłoniach trzymała stos plastikowych talerzyków. Podawała po
jednym wchodzącym rządkiem na salę osobom. Uśmiechała się.
—
Wchodzić, nakładać i
wychodzić. Nie przebierać, nie wybrzydzać. Nie zatrzymywać
kolejki.
Wkrótce,
dookoła stołu utworzył się wolno, ale miarowo, poruszający się
wąż składający się z ludzi. Posiadacze pełnych talerzy wracali
na salę do swoich stanowisk komputerowych. Jedyna okazja, gdy
pozwalano jeść przy telefonie.
Maria
rzuciła okiem na kolejkę i Betty wydającą dyspozycje. Ciągle
miała w ręku wystygłą kawę i baton. Wróciła z tym na swój
fotel. Z okazji świat dostała chwilę oddechu od dzwonienia do
obcych ludzi.
Przyjęcie
świąteczne rok wcześniej. Igor wynajął stół w niedalekiej
restauracji. Chodzili tam całą grupą, co roku. On, jako prezes,
ona zajmująca się sprawami administracyjnymi, kilkoro pracowników
zajmujących się projektami, grafiką czy kontaktami z klientami.
Była też Kinga. Kinga przejęła sprawy rachunkowe i kadrowe. Choć
nie byli jej jedynymi klientami, to z nimi spędzała coroczne
świąteczne przyjęcie firmowe. W tym roku była na takim tydzień
wcześniej, w piątek. Maria wzięła wtedy popołudniowy dyżur w
pracy. Nie chciała o tym rozmyślać.
Firmowe
przyjęcia świąteczne nie są dowodem na to, jak sfera sacrum
wchodzi w sferę profanum. Bardziej pokazują, jak świąteczna
atmosfera może być pretekstem by oderwać się od pracy i zabawić.
Scenografia stołu w restauracji może być świąteczna – barszcz
czerwony z uszkami, zupa grzybowa, pierogi, śledzie, grzyby duszone.
Dwunastu potraw nie było. Scenografia była świąteczna, ale lejące
się wino oraz dialogi, jak najbardziej świeckie. Pierwsza od stołu
dochodziła graficzka. Zaledwie po dwóch lampkach wina. W domu
czekał na nią mąż oraz dwoje dzieci, „rozgrzebane święta”.
Potem żegnał się firmowy kierowca. Tego dnia, specjalnie pod
telefonem, miał szwagra, który po niego przyjeżdżał. Dzięki
temu zostawał do końca pierwszej butelki wina. Wracał do żony
oraz małego dziecka, „rozgrzebanych świąt”.
Po
wyjściu graficzki i kierowcy zostawała jedna para, troje singli i
dwóch handlowców w wolnych związkach. Scenografia ulegała
zaburzeniu. Znikały misy i półmiski z resztkami wigilijnych
potraw. Na stole zostawały butelki wina i spragnione kieliszki.
Puste butelki szybko były zastępowane pełnymi. Rozmowy, początkowo
spójne, krótkie monodramy, zamieniały się w plątaninę dialogów,
a nawet jeden, długi monolog (handlowiec miał kryzys w swoim wolnym
związku). Nikt nie pamiętał, o której kończyła się ta
świąteczna kolacja. Nie zawsze pamiętano, kto wychodził ostatni.
Całość podsumowywała Kinga, do której w końcu trafiał rachunek
z restauracji.
Pracownicy
powoi wracali z talerzami na swoje miejsca. Na zewnątrz prószyła
śniegiem wczesna zimowa noc. Zimowa noc także w harmonogramie
dziennym Marii. Dopadała ją pierwsza fala zmęczenia.
Wykorzystywała przerwę na świąteczne przyjęcie na to, by zatopić
się fotelu. Przymknęła oczy z nadzieją, że uda się na chwilę
przysnąć. Poczuła bolesne pstryknięcie na czubku głowy.
—
Nie śpij. Skończyłaś jeść,
wracaj do pracy.
Superwizorka
przeszła obok niej. Drobna, dwudziestodwuletnia suka. Z gatunku
tych, których CV Maria odrzucała jeszcze niedawno. W czasach
„sprzed daty ostatniej miesiączki”. Wcisnęła wycofujący ją z
przerwy. Wyświetlacz pokazał „39 minut”. Może firma podaruje
jej w prezencie świątecznym te kilkanaście minut. Nałożyła
słuchawki. Pierwsze numery, to nieodebrane połączenia,
automatyczne sekretarki, błędne numery. Końcówka bazy,
wytchnienie każdego telemarketera.
—
Halo!
—
Dzień dobry. Maria Piłat.
Dzwonię z „Wyśmienitej Kuchni”. Czy uważa Pani, że zdrowie
jest ważne w naszym życiu?
Ta
sama formułka wypowiedziana po raz setny, także staje się ciągiem
zdań wypluwanych przez automat.
—
Halo?
—
Dzień dobry. Już mówiłam.
Jestem Maria…
—
Ach, myślałam, że to coś
nagrane. Nie, dziękuję.
Maria
rozejrzała się po sali. Kobieta, z którą rozmawiała na
papierosie siedziała dwa rzędy dalej. Samotna matka. Samotna matka
pracujący w dwóch różnych miejscach, by utrzymać siebie i
dziecko. Czy ona, Maria, także nie będzie sobie dawała rady
finansowo? Nie będzie przecież mieszkać z rodzicami. Kto zajmie
się dzieckiem, gdy ona wróci do pracy? Dzieci w żłobkach i
przedszkolach chorują. Kto wtedy się z nim zajmie? I co stanie się
dalej? Będzie siedzieć z tymi słuchawkami na uszach aż do dnia
porodu, a po powrocie ze szpitala wróci na jedno z tych krzeseł?
Nie może wiecznie mieszkać u Kingi. Szczególnie mieszkać tam z
dzieckiem. Te grosze, które teraz zarabia, wystarczają na
podstawowe potrzeby. Dla niej to grosze. W porównaniu z budżetem z
czasów „sprzed daty ostatniej miesiączki”.
Praca
jest na umowę od dzieło. Stawka godzinowa. 10 złotych na godzinę.
Brutto. Maria nie przywykła do rozważania w kategoriach
brutto-netto. Dlatego była zaskoczona pierwszym przelewem. Dopiero
wtedy odliczyła podatek. Wtedy uświadomiła sobie, że coś takiego
istnieje. Charakterystyczne dla rynku pracy – pracodawca roztacza
wizje brutto, gdy rzeczywistość okazuje się być netto. Za
zaproszenie określonej liczby osób na spotkania przewidziana jest
premia pieniężna. W holu, na ogromnej tablicy korkowej wisiały
rankingi najlepszych telemarketerów, z informacją, ile dusz
ściągnęli na pokaz garnków. Był także drugi ranking – tych z
najsłabszymi wynikami. Ci szybko znikali. Firma nie potrzebowała
przeprowadzaczy rozmów. Potrzebni byli sprawni naganiacze. Tygrysi,
jak mawiał superwizor wszystkich superwizorów. Ekstra grosz wpadał
także, jeśli zaproszona osoba zdecydowała się na zakup,
najczęściej na raty, zestawu garnków. Zestaw garnków, dzięki
którym posiłki przyrządzano szybko i zdrowo. Maria słyszała, że
niektórzy skuteczni telemarketerzy awansowali na prowadzących
spotkania na temat zdrowego stylu życia i odżywiania wzmacniającego
organizm. A tam są już naprawdę dobre prowizje od sprzedaży.
Maria
siedziała „na słuchawkach”. W tym stanie nie dawała brać
dwóch zmian pod rząd. Pracowała po trzydzieści godzin w tygodniu.
Sto dwadzieścia miesięcznie. Czasami w weekendy. Minus podatek.
Zakładając, że zawsze była wpisywana w grafik dyżurów. Chętnych
do pracy było więcej niż miejsc na sali. Nie zaprosiłaś na
spotkanie ani jednej osoby, nie byłaś pewna, czy w następnym
tygodniu znajdzie się dla ciebie tyle pracy, ile potrzebujesz.
—
Halo?
—
Dzień dobry. Maria Piłat.
Dzwonię z „Wyśmienitej Kuchni”. Czy uważa Pani, że zdrowie
jest ważne w naszym życiu?
—
Dzwonicie Państwo do mnie
trzeci raz! Trzeci raz w tym miesiącu! Stanowczo zabraniam! Żądam
usunięcia mojego numeru telefonu z państwa bazy danych! Żądam
rozmowy z pani szefem!
—
Przepraszam, jeśli ktoś już
do pani dzwonił.
—
Żądam rozmowy z pani szefem!
Czy pani mnie słyszy?!
— Do
widzenia.
Kliknięcie
„niezainteresowana”. Zapewne komuś wpadnie ten numer, ale
dopiero po nowym roku. Maria nie mogła poprosić do telefonu żadnego
swojego szefa, bo nikogo takie sytuacje tu nie obchodziły.
Superwizorzy wzruszali ramionami, a superwizor wszystkich
superwizorów nawet nie wstawał z swojego fotela. Usłyszała ciche
brzęczenie telefonu. Swojego telefonu. Aparaty komórkowe
telemarketerów musiały być wyłączone. Prywatne rozmowy były
zabronione. Jednak nikt się do tego nie stosował. Na wyświetlaczu
pojawił się napis „Olka”. Mogła się wyrwać na chwilę na
korytarz. Przez świąteczne przyjęcie i tak panowała rozprężona
atmosfera.
—
Cześć Ola.
—
Cześć Mańka. Jak się
czujesz?
—
Normalnie.
— A
z ciążą wszystko w porządku?
—
Chyba tak. Nie mogę za długo
rozmawiać. Jestem w pracy.
— W
pracy? O tej porze? Powinnaś wypoczywać.
Maria
rzuciła okiem w stronę pokoju socjalnego. Kręciło się tam już
tylko kilkoro osób. Wypatroszony stół tkwił na środku niczym
świąteczne pobojowisko. Pracownicy powracali już na swoje krzesła.
Spora część ponownie dzwoniła.
—
Pracuję dziś od piętnastej,
Olka.
—
Dobra. Mam dla ciebie trochę
ubrań ciążowych. Spodnie, bluzki. Kiedy ci podrzucić?
— W
weekend powinnam być w domu.
—
Kiedy masz wizytę u lekarza?
Bierzesz jakieś witaminy?
—
Pójdę po Sylwestrze.
—
Jak przyjadę, to pogadamy. Tej
traktujesz tej ciąży poważnie. W którym jesteś tygodniu, wiesz
chociaż?
— To
do zobaczenia Olka. Muszę już kończyć.
Zbyt
wiele w życiu Marii zmieniło się w ciągu ostatnich miesięcy, by
dokładała do tego zmiany związane z ciążą. Ciąża była
niedyspozycją zdrowotną, którą trzeba było ignorować, jak długo
się dało. Maria była już u lekarza. To tam, po raz pierwszy,
padło pytanie o datę ostatniej miesiączki. Jak okazało się, ta
sierpniowa data, stała się bardzo ważnym dniem dla reszty jej
życia. Haczykiem, za który zapętliła się smycz trzymająca Marię
za szyję. Linka prowadziła do drugiej, majowej daty. Do maja było
jeszcze daleko. Druga data, ziała niczym czarne urwisko. Za nią
była niewiadoma. W każdym razie, lekarz kazał stawić się Marii
na początku stycznia. Czeka ją wtedy jakieś ważne badanie.
Połowinkowe.
Wróciła
do swoich słuchawek i telefonu. Osiemnasta dwadzieścia. Jeszcze
tylko wytrzymać te półtorej godziny. Baza dotarła do poprawnych
numerów telefonów.
—
Słucham.
—
Dzień dobry. Maria Piłat.
Dzwonię z „Wyśmienitej Kuchni”. Czy uważa Pani, że zdrowie
jest ważne w naszym życiu?
—
Oczywiście, że uważam.
Męski,
niski głos. Chyba w średni wieku. Sprawiający wrażenie otwartego
na rozmowę.
—
Uważa pan, że to, co jemy,
wpływa na nasze zdrowie?
—
Ależ tak. Mam do pani także
jedno pytanie.
—
Tak, proszę.
—
Lubi pani lizanie?
— Co
proszę?
Męski
glos jeszcze bardziej obniżył ton.
—
Odpowiem na pytanie o jedzenie,
jeśli pani mi powie, czy lubi być lizana po cipce.
— W
taki razie zadzwonię w późniejszym terminie. Do widzenia.
„Niezainteresowany”.
Niech inny telemarketer męczy się z tym mężczyzną w styczniu.
Maria musiała jednak przyznać, że męski głos niskim tonem
trafiał poniżej jej pępka. Przypomniał, że miała kiedyś życie
seksualne. I to regularne i udane. W czasach „sprzed daty ostatniej
miesiączki”. Po rozstaniu z Igorem, umówiła się nawet na jakieś
dwie randki. Jedna skończyła się nawet w łóżku. Fajerwerków
nie było. Za to była prezerwatywa. Koleś od łóżkowej randki już
się więcej nie odezwał. Tamten drugi nawet proponował kolejne
spotkanie, ale Maria nie miała już do tego głowy. Teraz chyba
znowu miała głowę do seksu. Czy resztę ciała także? Czy jakiś
mężczyzna będzie się chciał jeszcze z nią przespać?
—
Halo.
Następna
rozmowa.
—
Dzień dobry. Maria Piłat.
Dzwonię z „Wyśmienitej Kuchni”. Czy uważa Pani, że zdrowie
jest ważne w naszym życiu?
—
Tak.
—
Uważa pani, że to, co jemy,
wpływa na nasze zdrowie?
Chwila
zawahania i kobiecy głos chyba nie miał wyjścia.
—
Tak…
—
Doskonale. Mam dla pani
zaproszenie na specjalne spotkanie. Pan Paweł Omasta specjalnie
opowie o zasadach zdrowego odżywiania. Ugotuje coś dla państwa.
Wiem pani, kto to jest pan Paweł Omasta?
Maria
recytowała zdania niemal jednym tchem. Nie chciała, by kobieta jej
przerwała.
—
Proszę panią, ja potrafię
gotować lepiej niż jakiś tam Omasta. Byłam nawet na eliminacjach
w jego teleturnieju kulinarnym. Złą mąkę mi dali i kluski nie
wyszły. Tak pozbywają się dobrych.
—
Jednak przyzna pani, że zawsze
warto wiedzieć coś nowego o zdrowym gotowaniu, porozmawiać
osobiście z panem Omastą.
—
Pani, ja mam święta
rozgrzebane. Wigilia za trzy dni, a pani mi z jakimś spotkaniem.
Sygnał
zerwanego połączenia. „Niezainteresowana”. Zaraz będzie można
wrócić do domu. Aż do nowego roku, Maria ma już wolne. W okresie
przed świętami i przed sylwestrem ludzie nie mają głowy do
spotkań na temat zdrowego stylu życia. Pod koniec roku, kredyty
zostały zaciągnięte na inne rzeczy niż zestaw garnków
kuchennych. W rankingach i systemie premiowym nie zostało to
uwzględnione. Firma musi zarabiać o każdej porze roku.
Sygnał
nadchodzącego SMSa. „Wesołych Świąt Bożego Narodzenia oraz
szczęśliwego Nowego Roku życzy Agata z Tomkiem”. Po raz
pierwszy, od wielu lat, Agata przysłała życzenia świąteczne
wiadomością tekstową. Zawsze, co roku dzwoniły do siebie, a
czasem spotykały na przedświątecznym winie. To był pierwszy znak
od nie, od kilku tygodni. Ostatni raz spotkały się niedługo po
przeprowadzce Marii do Kingi. Agata, jak zwykle przywiozła ze sobą
wino. Maria musiała jej wytłumaczyć, dlaczego nie pije już
alkoholu. Jej ciało, opanowane zarodkiem, tej używki akurat nie
tolerowało. Agata pożegnała się dość szybko. Patrzyła na Marię
zaskoczona. O tamtej pory znajdowała jakieś preteksty by się nie
spotkać. Sama przestała dzwonić. Po trzech, czterech zdawkowych
rozmowach telefonicznych, Maria uznała, że wystarczy. Teraz ruch
Agaty. Tym ruchem okazał się być SMS ze świątecznymi życzeniami.
Tylko tyle. Może jak na Agatę bardzo dużo.
Ponownie
same automatyczne sekretarki. Końcówka bazy.
—
Życzę świątecznej atmosfery.
Oby i dla pani siły Światła zwyciężyły noc, a Gody okazały się
udane.
Maria
spojrzała na chłopaka siedzącego obok. Mówił coś o zwycięstwie
światła, ale konsekwentnie zanurzał się w mroku. Czarne spodnie,
czarna koszula, czarne dredy opadające skrzydłami na ramiona. Tylko
oczy i cera jasne. Uśmiechnął się do niej.
—
Nie martw się. Klientka już
się rozłączyła. Nie słyszała tego.
— Co
to za gody?
—
Nie wiesz? Dziś jest najdłuższa
noc w roku. Początek astrologicznej zimy. W dawnych, słowiańskich
wierzeniach, skracający się dzień był kojarzony z umieraniem.
— I
od jutra dnia będzie więcej?
—
Tak, dzień się wydłuża, siły
światła zwyciężają. Zbliża się wiosna.
—
Zabawne.
—
Nie dla tamtych ludzi. Żyli
żywiąc się zapasami z lata, zależni od światła słonecznego.
System
nadal wybierał numery poza zasięgiem i automatyczne sekretarki.
Rozgrzebane święta. To, co mówił ten chłopak, kontrastowało z
oświetloną złotą klatką, w której tkwili.
—
Jesteś w jakiejś sekcie?
—
Nie. – roześmiał się –
Skończyłem etnografię. Jak widzisz, bardzo dobry kierunek, jeśli
chodzi o rozwój zawodowy.
Teraz
oboje się roześmieli.
— Od
dawna tu pracujesz?
— Od
listopada. Przecież byliśmy oboje na tym samym szkoleniu.
Maria
nie zawarła znajomości ani na szkoleniu, ani w następnym
tygodniach. Od początku czuła, że tu tylko na chwilę, przelotem.
Nie ma sensu zawiązywać żadnych relacji. Ludzie dookoła niej
dzielili się na dwie kategorie. Młodzi – studenci. Świeżo po
studiach, wierzyli, ze to tylko krótki przystanek na starcie
kariery. Mieszkali z rodzicami, albo po troje w jednym wynajmowanym
pokoju. Nie mieli dzieci, ani kredytów. Mieli za to jeszcze małe
potrzeby i ogromne plany na przyszłość. Gdy tylko któryś
przychodził do pracy ubrany bardziej elegancko, sypały się
komentarze, że tego dnia wybiera się na rozmowę rekrutacyjną.
Była
też druga grupa. Ta grupa Marię najbardziej przerażała. To
ludzie, którzy po stracie pracy nie mogli sobie pozwolić na dłuższe
szukanie nowej. Ludzie, niepodnoszący wcześniej kwalifikacji, przez
co spadli w rankingu na rynku pracy. Ludzie z kredytami, dziećmi,
splątanymi warkoczami kłopotów. Może i myśleli, że są tu tylko
na chwilę, ale żeby szukać pracy, trzeba wziąć dzień wolny. Nie
pracujesz, nie zarabiasz. A zarabiać musisz. Nieszczęścia koło.
Chłopak
siedzący obok był młodziutki. Miał jeszcze plany. Maria nie
chciała należeć do drugiej grupy. Czuła, że im dłużej będzie
tu tkwić ze słuchawkami na uszach, tym bardziej w nią się wtopią.
Chłopak przerwał jej zamyślenie.
— Ta
robota to tylko do wiosny. Gdy pogoda się poprawi gram na gitarze na
mieście. Uwielbiam to.
— Da
się z tego wyżyć?
—
Zarabiam więcej niż tu.
Maria,
jakby nie przeszukała zestawu swoich talentów, to nie znajdowała
żadnej umiejętności dającej zarobić na chleb. Chleb choćby bez
masła. Spojrzała na pozłacaną taflę szyby.
— To
mówisz, że gorzej już być nie może? Już tylko lepiej?
—
Byle do wiosny. Ceną za wiosnę,
jest przetrwanie zimy.
Nie
patrzyła na to z tej strony. Zima, jako mroźny etap przejściowy,
by wraz z powiększającym się dniem dotrzeć do wiosny. Z drugiej
strony, wreszcie kończyła się przeciągająca się jesień. Dla
przyrody czas umierania, zasypiania, albo ewakuacji. Coraz więcej
nocy wkradające się w rozkład dnia. Dla Marii czas zapadania się
w siebie. Tylko, że tam nic nie znalazła. Teraz zaczyna się zima.
Z pozoru bezkresna połać śniegu, mrozu i ciszy. Jak czyściec.
***
Maria
weszła cicho do mieszkania Kingi. Miała swój komplet kluczy. Kinga
tych kompletów miała kilka. Część tu w domu, część u
zaprzyjaźnionych osób na mieście. Igor też chyba miał jeden. W
środku mieszkania, samotność nie była bytem mile widzianym. Każde
pomieszczenie było rzęsiście oświetlone. W salonie, migała
wydarzeniami, wielkocalowa plazma. W kuchni mruczało radio, do wtóru
lodówce. Kinga leżała na kanapie przed telewizorem. Klikała na
coś w laptopie. Z uszu zwisały jej słuchawki. Maria wkraczając do
mieszkania, próbowała zaprowadzić swój ład. Wyłączyła światło
w przedpokoju, aneksie kuchennym, zgasiła radio. W części salony,
zostawiła Kindze jej kakofonię.
—
Cześć, wróciłam. Wiesz, że
dziś jest najdłuższa noc w roku?
—
Naprawdę? Dobry tekst na portal
randkowy.
Kinga
wyjęła słuchawki z uszu. Jednak dźwięki ze zewnątrz docierały
do niej.
—
Nie pojechałaś jeszcze do
rodziców?
—
Pojadę na samą kolację
Wigilijną. A rano w samolot i w milsze miejsce.
Maria
zatopiła się w jeden z foteli. Rzetelnie wywiązywały się ze
swojej ceny, zapewniając komfort i wygodę. Liczyła na to, że dni
przed świętami spędzi w samotności.
—
Maria, a ty nie jedziesz do
rodziny?
—
Chcę pobyć sama. Od dawna nie
spędzam z nimi świąt.
— W
tym stanie powinnaś.
Fotel
przestał już być taki komfortowy. Widocznie każda cena niesie za
sobą ukryte, dodatkowe koszty. Maria zniknęła w swoim pokoju. A
raczej w pokoju, który użyczyła jej Kinga. Pomieszczeniu odruchowo
nazywanym „swoim”. Przypomniała sobie, że to mieszkanie miało
być tylko na chwilę.
Takie
były plany, gdy trafiła do tego mieszkania trzy miesiące
wcześniej. Igora kazał Kindze ściągnąć Marię do siebie i
obgadać kwestię usunięcia ciąży. Sama Maria nie chciała
dopasować się do tego planu. Wtedy pierwszy raz zapadła się w
tamten fotel. Kanapa zawsze była tronem Kingi. Szeroka na ponad dwa
metry, nie pozostawiała wolnego skrawka dla innego uzurpatora. Fotel
był sporo mniejszy, skrojony tylko pod jedną osobę. Dlatego, gdy
przyjmował Marię w ramiona oparć, to z obietnica, że jest tylko
ona i nikt inny już tam się nie wślizgnie. Kanapa władczo
wymagała każdorazowego podbijania jej.
Ku
zaskoczeniu Marii, jej wybór nie zdziwił Kingi.
—
Igor się wścieknie. Super. –
roześmiała się.
—
To, dlaczego mnie nie jest do
śmiechu?
Maria
oparła głowę o zagłówek fotel. Podkuliła nogi, a stopy
podwinęła pod siebie. Fotel zamknął się dookoła niej.
—
Maria, a gdzie ty w ogóle teraz
mieszkasz?
—
Chwilowo u Agaty.
— W
tej ciasnocie? Przenieś się do mnie.
Ciasnota
nie było określeniem, które mogłoby charakteryzować mieszkanie
Kingi. Sto metrów kwadratowych, z czego połowę stanowił salon z
otwartą kuchnią, przedpokój oraz łazienka, która docelowo miała
być w luksferach, także, więc mało intymna. Dopiero druga,
wyraźnie oddzielona drzwiami część apartamentu zawierała sferę
życia prywatnego – dwie sypialnie i drugą łazienkę. Jedna z
tych sypialni miała przez jakiś czas służyć Marii. Maria
rozejrzała się po przestrzeni salonu, przypominając sobie dom
Igora. Dom, który przez ostatnie kilka lat był także jej domem.
Także przestronny, ale wypełniony dwoma psami oraz pomysłem Igora
na zakup jakiegoś egzotycznego zwierzęcia. Do końca nie było
wiadomo, jakiego, ważne, że egzotycznego.
—
Nie myślałaś o jakimś
zwierzęciu? – spytała Kingę.
—
Mam uczulenie.
— Na
sierść?
— Na
inne istoty.
Pomimo
bycia inną istotą, w dodatku w wersji podwojonej, Maria zdecydowała
się zostać u Kingi.
To
Kinga doradziła jej, by złożyła wniosek o przywrócenie do pracy
w firmie Igora. Składając wypowiedzenie była już w ciąży i z
tego tytułu miała prawo do zmiany decyzji.
—
Kinga, to absurd. Pracę
rzuciłam dwudziestego sierpnia. Zapłodnienie musiało być trochę
później. Uwierz mi, pamiętam.
Pamiętała
sierpniowy wieczór, gdy w czasie pakowania zaplątała się w
dyskusję z Igorem. Dyskusja zamieniła się w pożegnalny seks.
Pożegnalny seks zamienił się w ciążę. Ostaniec po tamtym
związku.
—
Według Kodeksu Pracy, jak i
według dokumentacji medycznej ciąża rozpoczyna się pierwszego
dnia ostatniej miesiączki. To było przed dwudziestym sierpnia?
Wtedy
po raz pierwszy pojawił się termin „data ostatniej miesiączki”.
Cenzura czasowa, niczym rok zerowy dla chrześcijan. Czarna kreska
oddzielająca dawne życie, od aktualnego, które dopiero kształtuje
się, jako życie. Okazało się także, że Kodeks Pracy w
określeniu początku nowego życia jest jeszcze bardziej
ortodoksyjny niż działacze ruchu pro-life. Datuje go na moment, gdy
jajnik dopiero rozpoczyna rozważania nad uwolnienie kolejnej komórki
jajowej.
—
Nie mów, że nie wiesz, kiedy
miałaś ostatni okres?
— A
ty pamiętasz?
— Ja
mam spiralę. Nie mam cyklów.
— Na
pewno był przed dwudziestym.
— To
idź do lekarza po zaświadczenie i zwolnienie lekarskie. Chyba, że
chcesz nadal przychodzić do biura.
Plan
był świetny, nawet biorąc pod uwagę, że Igor zatrudnił ją
przed lat na najniższą krajową płacę, a resztę pensji wypłacał
w formie premii. Przecież firma była ich wspólnym
przedsięwzięciem. Wspólnym projektem. Częścią ich bycia razem.
Teraz nie było już życia razem, a w Krajowym Rejestrze Sądowym,
jako właściciel figurował Igor. Gdzieś przez chwilę, przez głowę
Marii przemknęły takie słowa jak „honor”, czy „duma”. Jak
można wracać do firmy byłego partnera, zmuszać go do ponownego
zatrudnienia i wypłacania pensji. To były rozważania z czasów
„sprzed daty ostatniej miesiączki”.
Każdy
plan miewa swój kontrplan. Kontrplanem Igora było zamknięcie firmy
z końcem października. I tak zbliżał się do tego etapu. Nie
rzadka strategia przetrwania małych i średnich firm, które
przetrwały pierwszy z głębokich kryzysów nowego tysiąclecia.
Zamknąć firmę, a na jej miejsce otworzyć nową. Oczywiście z
nowymi umowami z poddostawcami, czystą historią zadłużeń. A
także z nowymi umowami z pracownikami. Oczywiście bez umowy dla
Marii.
Mieszkała
u Kingi, ale nie mogła pozostawać na jej utrzymaniu. To mieszkanie
miało być tylko przystankiem w dotarciu do miejsca, w którym Maria
mogłaby stworzyć swój własny dom. Własny dom dla siebie i
dziecka. Do tego potrzebne były pieniądze.
Na
początku listopada znalazła to ogłoszenie o pracę: „Do rozmów
na temat zdrowego stylu życia”. Wiedziała, że nawet, jeśli
znajdzie szybko nową pracę, to do końca trzymiesięcznego okresu
próbnego, jej ciąża będzie zbyt widoczna. Nie będzie mogła tam
zostać na dłużej. Musiała brać to, co jest. Tak trafiła „na
słuchawki”.
Maria
poszła do swojego pokoju. Gdy weszła tam na początku jesieni,
stała tam tylko komoda, fotel w kształcie dopasowującej się do
ciała pufy o średnicy jednego metra, rower biegowy oraz półka z
książkami. Miejsce, gdzie gospodarz poświęca sobie czas, ale
gdzie nie sypia. Materac do spania Maria kupiła sama. Ostatnie
tygodnie, to była wypadkowa pomiędzy nie traktowaniem tego pokoju
jak domu, a nie byciem tam gościem hotelowym. Rzeczy Marii
zadomowiły się w pudłach pod jedną ze ścian i w dwóch pustych
szufladach komody. Na parapecie stała mała dracena. Jedyny kwiat w
całym mieszkaniu. Alergia Kingi rozciągała się także na
roślinność. Dracena była pierwszym zalążkiem tworzenia się
nowego, przyszłego domu. Kwiaty, które Maria wyhodowała w
poprzednim życiu, Igor zatrzymał. Motywował to tym, że należą
do aranżacji domu. Ona już do tej aranżacji nie należała. Nowe
życie musiała budować od podstaw. Nawe od doniczek z kwiatami.
Tego
wieczoru Maria nie wróciła już do salonu. Kinga była niekrepującą
gościa gospodynią. Z pracy wracała późno i zajmowała swoje
miejsce na kanapie. Włączała telewizor, brała na kolana laptop.
Wchodziła do sieci. W tym przypadku, określenie „sieć” było
jak najbardziej na miejscu. Kinga logowała się na portalach
randkowych. Przeglądała maile od stałych bywalców jej profilu.
Oceniała, czy odpisać na wiadomości od nowych gości. Umawiała
się na spotkania. Zdarzało jej się spotykać jednocześnie z
dwoma, czy trzema mężczyznami. Choć nie tego samego wieczoru.
Dlatego nawet chwile spędzone na kanapie nie trwały długo. Kinga
zamykała się w łazience, dokonywała inspekcji ciała – co
wydepilować, co wygładzić, co wysmarować. Potem wychodziła w
noc. Czasami wracała dopiero następnego dnia rano, albo dopiero po
południu. Maria miała wtedy całe mieszkanie dla siebie. Wychodziła
z pokoju i włączała jakiś program w telewizorze. Sama odczuwała,
że cisza rozbiegająca się po tym mieszkaniu jest jak kosmos, w
którym się dryfuje bez szansy na chwycenie czegokolwiek. Sama idea
samotności jednak jej nie przerażała. To był pierwszy moment w
życiu Marii, gdy mogła być absolutnie sama. Wcześniej mieszkała
albo z rodzicami, albo z Igorem. W jakiś sposób zczepiona z innym
ciałem. Teraz dryfowała w przestrzeni. Ta przestrzeń była tylko
dla niej. Z nikim nie musiała jej dzielić.
Bywały
też wieczory jak ten, gdy tej przestrzeni było za wiele. Maria
położyła się na materacu. Za oknem śnieg zasłaniał cienką
firanką widok na sąsiedni apartamentowiec. Najdłuższa noc w roku.
Początek zimy. Maria stoi na skraju białego pola z małą draceną
w ręku.
Komentarze
Prześlij komentarz