MARIA:
ZIMA
Każda
epoka ma swoje własne skrzypiące podłogi. W dzisiejszych
mieszkaniach królują panele podłogowe. Nie skrzypią, ale stopy
idące po nich wydają pewien charakterystyczny stukot. Tuk tuk tuk,
gdy wracasz się po coś w szpilkach. Tak tak tak, gdy chodzisz na
płaskim obcasie. Tok tok tok, gdy przemierzasz dom w klapkach. Tuk,
tak i tok słyszysz nawet od sąsiada.
W
tym mieszkaniu podłogi skrzypią. Skrzypią kilkoma
dziesięcioleciami pracującej klepki. Dla Marii to odgłosy znane. W
dzieciństwie delikatne skrzypienie spod drzwi łazienki kołysało
ją do snu. Porankami wybudzała się przy akompaniamencie
potrojonych trzeszczeń śpieszących się do pracy dorosłych. Teraz
w domu panowała cisza.
Maria
zatopiła się w fotelu. Za oknem padał drobny śnieg. Wiosna
została oficjalnie powitana kilka dni wcześniej. Czas równonocy
wiosennej. Chwila, gdy rozszerzający się dzień i zanikająca noc
spotykają się ze sobą w połowie drogi. Podają sobie dłonie,
niczym równorzędni partnerzy. Przez krótką chwilę patrzą
głęboko w oczy. Noc kiwa głową w geście poddania. Dzień wyżej
unosi swoją. Od tej pory nocy jest coraz mniej. Światła coraz
więcej. Zwierzęta i rośliny obserwują czujnie to spotkanie. Co
roku wszystko odbywa się mniej więcej tak samo, one jednak muszą
się upewnić, że to na pewno ten czas. Czas światła. Raz na kilka
lat zdarza się taki okres jak teraz. Odchodząca zima zdejmuje
płaszcz ze śniegu i mrozu, zarzuca go na ramię. Ciągnie go daleko
za sobą niczym tren. Zimy już nie ma. Końcówka jej trenu ciągle
pokrywa świat.
Maria
usiadła wygodniej w fotelu. Stopy oparła o pufę stojącą przed
nim. Kubek z herbatą postawiła na stoliczku obok. Herbatę piła
nielegalnie. Janina pilnowała, by w jej zasięgu był tylko rumianek
albo woda z miodem i cytryną. Nawet mięta była podejrzana. Maria
siedziała sama w mieszkaniu trzeszczących podłóg. Mogła sobie
pozwolić na zaparzenie czegoś potencjalnie zakazanego. O kawie
mogła od dawna zapomnieć. Nie było jej nawet w szafce.
Próbowała
sobie przypomnieć, kiedy wypiła ostatnią kawę. Pamiętała, kiedy
była ta ostatnia godna zapamiętania kawa. Początek stycznia,
pierwsze dni po Sylwestrze. Zima jest jeszcze oczekiwanym gościem,
który rozsiadł się wygodnie, by rozpocząć swoje opowieści.
Maria wracała z pracy do mieszkania. Było to jeszcze mieszkanie
Kingi na Powiślu. Zapadał zmrok. Gdyby było trochę ciemniej
zapewne by się nie rozpoznali.
—
Cześć Maria.
Zatrzymała
się zaskoczona. Potrzebowała kilku sekund by połączyć twarz z
kontekstem. Piotr. Byli raz na randce pod koniec lata. Potem on
wyjechał z kraju. Chyba Azja południowo-wschodnia. Może
północno-zachodnia. Wymienili dwa maile. Maria nie miała głowy do
pisania. Internet dzieliła z Kingą. Urwało się.
—
Cześć Maria. – powtórzył –
Pamiętasz mnie?
Teraz
już przypomniała sobie. Była zaskoczona, że on ją pamiętał.
Piotr był w kraju. W miejscu i kontekście najmniej oczekiwanym.
—
Piotr! Ty tutaj? Miałeś być w
teraz w …
Zawahała
się na chwilę. Jaka to miała być część Azji? Który to miał
być kraj? Gdzie on był u licha? Od jesieni mógł być w różnych
miejscach. Wiatr zmienił kierunek i płatki śniegu uderzyły w jej
twarz. Maria poprawiła czapkę zachowując kilka sekund zawieszenia.
-
Wróciłem na miesiąc, może dwa. – roześmiał się Piotr –
Masz wolną chwilę? Wpadnij do mnie. Pokażę ci zdjęcia.
Przywiozłem trochę fajnych rzeczy.
Dodał
zaraz, widząc zaskoczenie na jej twarzy.
-
Mieszkam tuż obok. W tamtym bloku.
Maria
była teraz jeszcze bardziej zaskoczona. Spojrzała na kilkupiętrowy,
powojenny blok. Mijała go dwa razy dziennie. W drodze do i z pracy.
—
Mieszkam kilka ulic dalej. –
wyrwało jej się.
Dzięki
wzmagającemu się wiatrowi, chłodne, styczniowe popołudnie stawało
się coraz mniej przyjazne. Słońce zniknęło za budynkami
stanowiącymi tutejszy horyzont i nie można było już liczyć na
zapewniane przez niego pozory ciepła.
—
Zapraszam na kawę. Nie będziesz
miała daleko do domu.
Maria
odgarnęła nową porcję płatków śniegu z twarzy. Wilgotny chłód
zaczął się już przedzierać przez rękawiczki. Jej życie
polegało ostatnio na kursowaniu na trasie praca – dom, dom –
praca. Ten dom nie był nawet jej domem. Dlaczego nie miałaby zrobić
czegoś szalonego? Dlaczego nie miałaby odświeżyć ledwo kiedyś
rozpoczętej znajomości? Naprawdę poczuła, że zrobiła coś
szalonego, gdy zdjęła w mieszkaniu Piotra płaszcz. Jego wzrok
ześlizgnął się na brzuch Marii. Ześlizgnął się na ułamek
sekundy, powędrował w górę i utkwił w jej twarzy. Zbyt
intensywnie. Jakby walczył z oczami, które nadal chciały patrzyć
się niżej.
Tego
dnia był jej debiut. Nie mogła dłużej udawać, że zwyczajne
ubranie wystarczy. Wystarczy, tylko trzeba zaczepić gumkę o guzik,
albo czasem go rozpiąć. Gdy tylko założyła spodnie z elastyczną
gumą w pasie, brzuch wysunął się triumfalnie do przodu. Maria
wyszła już z etapu, gdy można się było zastanawiać, czy to
ciąża, czy kłopoty z przemianą materii. Dla podkreślenia stanu,
bluzkę miała jeszcze sprzed daty ostatniej miesiączki. Zbyt
opinała biust i nie do końca zakrywała brzuch. Stan bycia w ciąży
był już dla niej tak naturalny, że zapomniała, że dla kogoś
innego mogło to być zaskoczeniem.
— O,
echem. – wyrwało się Piotrowi – Może jednak herbata zamiast
kawy? – szybko się poprawił.
—
Piję kawę. Z mlekiem poproszę.
Maria
próbowała ściągnąć skraj bluzki bardziej w dół. Materiał po
sekundzie podjechał w górę. Poczuła się naga. Piotr zniknął w
malutkiej kuchence, by nastawić wodę. Nie nawiązywał do jej
stanu. Być może liczył na to, że sama opowie, co wydarzyło się
w jej życiu pomiędzy ich dwoma spotkaniami. Maria nie poruszała
tematu ciąży, mając nadzieję, że Piotr tego nie zrobi. Jej
brzuch był jak słoń w pokoju, którego nikt nie zauważa.
Wypili
po dużym kubku. Maria wypiła kawę z dużą ilością mleka i
cukru. Piotr zieloną herbatę jaśminową. Wywiązał się z
obietnicy i pokazał zdjęcia z podróży. Gdy zakończył spektakl
złożony ze slajdów zdjęć, zapadła długa chwila krępującej
ciszy.
—
Może teraz herbaty? – dopytał
Piotr
Maria
podziękowała i ponownie zapadła cisza. Czuła, że teraz pora na
projekcję jej slajdów z życia. Projekcja filmu do scenariusza,
który ona napisała. Dysonans pomiędzy podróżami, a jej bezpańską
ciążą i pracą bez perspektyw wydawał się zbyt duży. Za oknem
królowało ciemne popołudnie. Nie do końca takie ciemne, bo
światła latarni odbijały się od zasp śniegu. Kawa została
wypita do końca. Okrutnie do końca. Bez marginesu na dnie kubka, by
zanurzając w tym wargi zapełnić sekundę milczenia. Nawet raz po
raz. Maria zasłoniła się zmęczeniem. Piotr nie musiał wiedzieć,
że drugi trymestr ciąży, to najbardziej energetyczny jej czas.
Zbliżała się godzina osiemnasta i ciężarna kobieta miała prawo
czuć się zmęczona.
Nawet
zapomnieli obiecać sobie fałszywie, że się zdzwonią. Piotr nie
odezwał się więcej. Tylko na początku marca wysłał maila, że
wrócił do Azji.
Piknął
wstukiwany kod domofonu. Janina wracała wcześniej do domu. Maria
wiedziała, że zaraz usłyszy kolejny kod. Pierwszy był przy bramie
kamienicy, drugi przy drzwiach na klatkę schodową. A potem czekają
jeszcze trzy wysokie piętra malowniczo skręcających się schodów.
Maria zastanawiała się, jak długo jeszcze będą dla niej
malownicze. Miała jeszcze chwilę czasu na dopicie herbaty i wylanie
fusów do umywalki. Do łazienki było bliżej niż do kuchni.
Szybkie spłukanie spływu. Gdy Janina wchodziła do mieszkania,
Maria wychodziła z pustym kubkiem z łazienki.
—
Nie uwierzysz kochana, Tereska
zostanie prababcią. Tak się cieszy. Odwrotnie niż wtedy, gdy miała
zostać babką.
Ciężko
było uwierzyć, że ta starsza pani także nie daje się pokonać
trzem, wysokim piętrom malowniczo zakręcających schodów. Maria
widywała babkę na tyle rzadko, że mogła notować zmiany, jakie
czynił czas. Janina przekroczyła osiemdziesiątkę i dopiero kilka
lat wcześniej przestała przyjmować pacjentów w gabinecie. Nie
była to już praca zajmująca całe dnie, ale kilka godzin w
tygodniu. Miała swoich stałych pacjentów. Dzieci dawnych, które
wyrastając, dojrzewając, starzejąc się nie chciały zmieniać
dentysty. Nadal była wysoka. Starość nie ścięła jej
centymetrów, a przynajmniej nie tyle, by rzucało to się w oczy.
Zmarszczki przebiły się przez szczupłą nadal figurę, pokrywając
ciało krepinową powłoką. O ile upływ czasu przekonał ciało
Janiny do zmian, to nie zdołał zrobić tego jeszcze z jej
charakterem. Maria mogła widzieć przed sobą starsza panią, ale
reagowała na nią nadal jak dziesięcioletnia dziewczynka. Janina
spojrzała na kubek w dłoni wnuczki.
—
Trzeba było poczekać. Zaparzę
ci rumianku. Idź się położyć.
—
Lekarz powiedział, że mogę
chodzić. Muszę się tylko oszczędzać. I u licha, mogę pić
herbatę.
—
Jestem lekarzem. Znam się na
zdrowiu.
—
Jesteś dentystką, Janino.
—
Prosiłam byś mówiła do mnie
babciu. Staś i Tosia nie mają z tym problemu.
Staś
i Tosia. Dzieci Elżbiety. Maria nigdy nie mogła się przemóc by
pomyśleć, że to także dzieci jej ojca. Efekt planu „życie
toczy się dalej” oraz „trzeba żyć dalej”. W tym ojcowskim
„dalej” Maria nie mogła się odnaleźć.
Janina
zniknęła już w kuchni, która była na drugim końcu długiego
korytarza. Za chwilę, z dużego pokoju, tuż obok, popłynęły
dźwięki serialu. A może to nie był serial tylko talk show, w
którym ludzie opowiadali historie ze swojego wymyślonego życia.
Niewykluczone, że był to program informacyjny. Różnica coraz
bardziej się zacierała.
—
Nie rób mi nic do picia. Położę
się. Jestem zmęczona.
Maria
rzuciła słowa w głąb mieszkania i wycofała się do pokoju
gościnnego. Kiedyś był to pokój jej rodziców, gdy byli jeszcze
młodym małżeństwem. Jej pierwsze wspomnienia także były z nim
związane. Po ich wyprowadzce do wynajmowanego mieszkania, a potem
własnego domu, pokój dostał nazwę „gościnnego”. Maria
mieszkała w nim od kilku tygodni, ale nadal nie potrafiła określić
go „swoim”. Od kilku miesięcy nic nie było „jej”. Zamknęła
za sobą drzwi i weszła na kilkanaście metrów kwadratowych
trzeszczącego swojego kruchego terytorium. Zmęczenie było teraz
uniwersalną zasłoną, dzięki której mogła pobyć sama. Miała
prawo być zmęczona, senna. Miała prawo do ciszy i samotności.
Miała prawo do braku „dalej”.
Droga
z nowoczesnego apartamentowca do przedwojennej kamienicy tylko
pozornie była długa. A prowadziła przez miejsce, w którym Maria
nie spodziewała się tak szybko znaleźć. Prowadziła przez
szpital.
Następnego
dnia po spotkaniu z Piotrem, Maria miała kontrolną wizytę u
ginekologa. Samo znalezienie nowego lekarza było jednym z punktów
jej wywróconego życia. Nowa samotność. Nowa praca. Nowe łóżko.
Nowe zapłodnione ciało. Nowy ginekolog. Na poprzedniego nie było
ją stać, odkąd straciła prywatny pakiet medyczny. Nie miała jak
opłacać go sama. I tak kontakty były z nim zdawkowe. Wydanie
recepty na pigułki i cytologia raz na jakiś czas. Zerwanie z
Igorem. Zerwanie z prywatną opieką medyczną. Zerwanie z
antykoncepcją hormonalną. I nagle, Maria została zmuszona do
szukania nowego specjalisty znacznie wcześniej niż planowała. W
dodatku ginekologa, a nie wystawcy recept.
Weszła
do pierwszej mijanej przychodni państwowej. Zaraz po tym, jak
zatrzymała się u Kingi. Dzięki temu, że w okolicy mieszkało
sporo starszych ludzi, a tych młodych stać było na prywatnych
lekarzy, termin wizyty dla Marii znalazł się jeszcze w tym samym
tygodniu. Na drzwiach gabinetu ujrzała nazwisko Bżydota. W środku,
za biurkiem, siedziała kobieta, która jeśli miała do czynienia z
brzydotą, to tylko właśnie jakąś przez „ż”. Maria uznała,
że skoro jej życie już nie trzyma się zasad, to nazwisko jej
lekarza także nie musi się ich trzymać.
Od
tamtej pory, Maria została kilka razy zważona, pobrano jej kilka
fiolek krwi, zbadano palpacyjnie wystarczającą ilość razy. Jak
dotąd przeszła szczęśliwie przez wszystkie etapy hodowli. W
szczegóły nie wnikała. Skoro doktor Bżydota mówi, że wszystko
jest w porządku, to znaczy, że wszystko jest w porządku. Dopiero
Olga uświadomiła Marię, że są pewne ważne etapy, które na
wizycie lekarskiej absolutnie muszą być celebrowane.
—
Miałaś już usg genetyczne?
—
Genetyczne? Nie wiem. Jakieś
ostatnio miałam.
Maria
korzystała z państwowej służby zdrowia, co oznaczało, ze dostęp
do usg był rzadki. Do owej styczniowej wizyty badana była tak dwa
razy. Raz by potwierdzić, że ciąża jest żywa, co okazało się
sukcesem. Drugie usg było zapewne tym genetycznym. Doktor Bżydota
pojeździła trochę głowicą po brzuchu. Podała kilka terminów i
wartości kojarzących się Marii z lekcjami matematyki. Potem
zaprosiła na kolejną wizytę. Dała także wydruk badania, z
którego wynikało, że w brzuchu Marii zamieszkuje żywa istota.
Przyjęła to na słowo. Samego wydruku nie studiowała zbyt uważnie.
Doszła do wniosku, że ze zdjęciami z ciążowego usg jest jak z
widowiskami sportowymi. Najlepiej oglądać je w towarzystwie. Maria
nie miała, z kim ich oglądać.
Styczniowe
usg było kolejnym etapem, przez który miało przejść ciało
Marii. Najpierw jednak doktor Bżydota zaprosiła ją na fotel
ginekologiczny, do badania. Badanie było krótkie. Po minucie ciszy,
ginekolog zdjęła rękawiczki i skierowała się w stronę biurka.
—
Pani Mario, proszę ubrać się
i usiąść tutaj.
Maria
z ulgą postawiła stopy na podłodze. Gabinet ginekologiczny to
miejsce gdzie kobieta z ulgą stwierdza, że jej nogi są ponownie
złączone.
—
Mam się ubrać? A usg?
Doktor
siedziała już za biurkiem i wypełniała szybko jakieś papierek.
Miała poważny wyraz twarzy. Było to dość nietypowe, bo zazwyczaj
uśmiechała się szeroko i traktowała ciężarne z takim
entuzjazmem, jakby nosiły w sobie jej dziecko.
—
Pani Mario, proszę tutaj.
Nałożenie
bielizny i spodni trwało chwilę. Maria usiadła wreszcie
naprzeciwko doktor Bżydoty.
—
Wypisuję skierowanie do
szpitala. Musi się pani jak najszybciej zgłosić na Izbę Przyjęć.
—
Dziś mam jeszcze zabrać rzeczy
z pracy, ale jutro podjadę.
—
Pani Mario, sprawa jest poważna.
Ma pani dwa centymetry rozwarcia. W każdej chwili może pani zacząć
rodzić.
Doktor
podała jej małą karteczkę. Skierowanie do szpitala. Maria nie
czuła się jak kobieta, która ma zacząć zaraz rodzić. Od
przesilenia zimowego miała świetne samopoczucie. Fizyczne, jak i
psychiczne. Czuła się jak ktoś, komu rośnie brzuch. Nawet piersi
przestały ją boleć. Maria, gdyby się mocno uparła, mogłaby
wmówić sobie, że znowu jest w czasach sprzed „daty ostatniej
miesiączki”. Zastanawiała się nawet, czy nie zostać w
dotychczasowej pracy, nie dzwonić nadal do biednych ludzi i
opowiadać im bajek o zdrowym stylu życia. To zajęcie może nie
zaczęło jej się podobać, ale przestało wprawiać w
przygnębiający nastrój.
—
Pani doktor, ale ja się dobrze
czuję.
—
Tego się nie czuje na tym
etapie ciąży. Miała pani ogromne szczęście, że dziś do mnie
przyszła. Lada moment może być za późno.
Maria
obracała w dłoniach karteczkę. Za oknem gabinetu drzewo
rozpostarło gałęzie obsypane śniegiem. Z oddali dobiegał szum
skrzyżowania dwóch ulic. Zapiszczały hamulce samochodu.
— Do
szpitala?
—
Pani nie rozumie powagi
sytuacji. – doktor Bżydota nie tylko nie uśmiechała się, ale i
podniosła głos – To dopiero dwudziesty tydzień. Jeśli teraz
dziecko się urodzi, to nie przeżyje. Miałam pacjentkę, której
szyjka otworzyła się następnego dnia po wizycie u mnie. Nie było,
czego ratować. W gabinecie wszystko było w porządku. Tu liczy się
czas.
Marii
zabulgotało w brzuchu. Jakby jego zawartość miała zamiar zaraz
wylać się chlustem na podłogę. Spojrzała uważnie na kartkę.
Było tam tylko skierowania i powód wysłania pacjentki. Nic więcej.
—
Pani doktor, do którego
szpitala mam jechać?
—
Obojętnie. Jeśli są miejsca
na patologii ciąży, przyjmą panią od ręki. Czy jest ktoś, kto
może przywieźć tam pani rzeczy? Koszula nocna, szczoteczka do
zębów.
Na
hasło „patologia” Marię przebiegły dreszcze. Patologiczna może
być rodzina, sytuacja, ale ciąża? Patologia, jako rażące
odbiegnięcie od normy, od standardów świata. W ty sensie,
mentalnie jej ciąża była od początku patologiczna. Teraz jest
także w sensie fizycznym.
—
Ale ja nie znam żadnego
szpitala położniczego.
To
była prawda. Poród, wybór miejsca porody były dla Marii sprawą
tak odległą, że nie zaprzątała sobie tym jeszcze głowy.
Pojedzie do któregoś ze szpitali, jak zacznie się poród. Jak
większość kobiet bezdzietnych, nie planujących dziecka, nie
potrafiła wymienić ani jednego szpitala położniczego w swoim
mieście. Z wyjątkiem tego, w którym sama się urodziła. Nawet do
tego Maria nie miała pojęcia jak dojechać. Doktor Bżydota
westchnęła i wzięła drugą karteczkę.
—
Zapiszę pani adres. Przyjmuję
tam w przychodni przyszpitalnej i mam dyżury. To niedaleko stąd.
Tylko proszę tam być jeszcze dziś.
Jakby
dla podkreślenia atmosfery za okna usłyszały sygnał karetki.
Narastał chwilę, eksplodował kilkanaście metrów obok budynku i
powoli zamilkł. Maria odwróciła się jeszcze w uchylonych drzwiach
gabinetu.
—
Pani doktor, czy to przez to, że
poślizgnęłam i upadłam?
-
Proszę nigdy nie szukać w sobie winy. Do zobaczenia w szpitalu.
Doktor
Bżydota znowu się uśmiechała.
Było
już po południu. Zapadał zimowy zmrok. O tej porze roku szarówka
i ciemność są stałym punktem krajobrazu. Nawet, gdy otacza cię
pełnia dnia, to jest przytłaczająca o stali szarości. Dookoła
Marii zamknęła się ogromna kopuła twardej sztaby. Szpital
rzeczywiście nie był daleko. Czasami mijała go autobusem.
Gmaszysko częściowo osłonięte drzewami. Nawet nie wiedziała, że
to szpital położniczy. Na Izbie Przyjęć prawie pusto. Tylko na
krzesełkach siedziała jakaś para. Pielęgniarka wzięła od Marii
skierowania i kazała czekać na lekarza. Maria zajęła jedno z
wielu wolnych krzesełek i rozpoczęła proces czekania. Po pół
godzinie żałowała, że nie wzięła niczego do czytania. Nikt do
niej jeszcze nie wyszedł. Bulgotanie w brzuchu ustało. Zrobiła się
senna. Para została poproszona przez pielęgniarkę i zniknęli za
jednymi z drzwi. Maria uznała, że lepiej jednak będzie wrócić do
mieszkania Kingi. Na Izbę Przyjęć przyjedzie następnego dnia
rano. Do pomieszczenia weszła Olga.
— A
co ty tu jeszcze robisz?! – popatrzyła zaskoczona na Marię.
—
Chyba wrócę do domu. – ta
zaczęła się podnosić z krzesełka.
—
Zwariowałaś? Siadaj! Pytam,
dlaczego jeszcze siedzisz na Izbie zamiast leżeć na sali pod opieką
lekarzy.
To
Maria zadzwoniła do Olgi, zaraz po wyjściu z przychodni. Wiele
rzeczy w tej ciąży przeżyła sama. Tego nie potrafiła. Do Agaty
nie chciała zadzwonić. Ta nie odzywała się od kilku tygodni.
Zdawkowe życzenia świąteczno-noworoczne z szablonu, wysłane
sms-em – tylko tyle. Olga była jedyną dobrze jej znaną kobietą,
która urodziła dziecko. I to nie jedno. Maria chciała zamienić
tylko kilka zdań. Zapytać się, czy warto jechać do tego szpitala.
Ola nie dość, że postanowiła od razu do niej przyjechać, to po
drodze wstąpiła do mieszkania Kingi.
— W
torbie masz szlafrok, koszulę nocną. Kosmetyki pomogła mi zgarnąć
z łazienki Kinga. Po drodze kupiłam kilka gazet.
Olga
postawiła obok Marii szarą, zapinaną od góry torbę podróżną.
Torba była zbyt mała na wakacyjny wyjazd, a zbyt duża na weekend
za miastem. Maria widziała ją pierwszy raz w życiu. Ola zauważyła
jej zdziwione spojrzenie.
—
Pożyczyłam ci swoją torbę
szpitalną. Dwa razy jechała z nią do porodu. Podejrzewam, że
własnej jeszcze nie kupiłaś.
I
tak Maria dowiedziała się, że musi jeszcze kupić specjalną torbę
na poród. Olga zostawiła ją i poszła do pokoju pielęgniarek. Zza
drzwi słychać było podniesione głosy. Do Izby Przyjęć weszła
kolejna para. Kobieta pod rozpiętym płaszczem miała spory brzuch.
Na chwilę, tuż za drzwiami, zatrzymała się, zamknęła oczy i
nieznacznie pochyliła do przodu. Mężczyzna trzymał ją pod ramię.
Po jakiejś minucie, kobieta wyprostowała się i zajęli dwa
krzesła. On trzymał w rękach torbę podobną do tej, która stała
przy Marii. Była tylko czerwona. Para ponownie wstała i zdjęła
płaszcze. Położyli je walonym krześle obok. Na płaszczach
znikały płatki śniegu. Powoli, z bieli stapiały się w drobne
krople. Kobieta, już siedząc, ponownie pochyliła się do przodu.
Położyła dłoń tuż nad brzuchem i zaczęła głęboko oddychać.
Mężczyzna trzymał jej dłoń. Z wyjątkiem szmerów rozmowy za
drzwiami, w poczekalni panowała idealna cisza. Para nie rozmawiała.
Maria rozejrzała się. Nie zauważyła nigdzie okna. Świat był
gdzieś poza nimi.
Olga
wróciła, a jej miejsce w pokoju pielęgniarek zajął mężczyzna.
—
Najpierw mieli tu jakieś
cesarskie cięcie, a teraz lekarze mają obchód. Niedługo lekarz
dyżurny powinien zejść. Jak się czujesz?
—
Chyba dobrze. Tylko mój brzuch
bulgocze.
Po
prawie godzinie ciszy, brzuch Marii ponownie się ocknął. A ona
znowu zaczęła odczuwać niepokój. Olka spojrzała na nią
zaskoczona.
— A
wcześniej nie bulgotał?
—
Może bulgotał. Nie wiem. Nie
zwracałam uwagi. Myśli, że to przez tę szyjkę?
— To
dziecko, Mańka.
—
Dziecko bulgocze?
Mężczyzna
wrócił do poczekalni i usiadł obok żony. Akurat zdążył na
kolejny moment, gdy zaczęła głębiej oddychać. Olga podniosła
oczy do góry.
—
Mańka, mówisz jak
gimnazjalistka, która wpadła na dyskotece szkolnej. To ruchy
dziecka. Czujesz ruchy dziecka. Najwyższy czas.
Ruchy
dziecka. Dziecka. Maria dotąd była w ciąży. Była w odmiennym
stanie. Była w błogosławionym stanie, choć to określenie było
mocno na wyrost. Bycie było tu najistotniejsze. Zanurzenie w tym
stanie. Ciąża dotarła do każdej komórki ciała. Ciała ważonego,
badanego, dotykanego. Ciała zmieniającego się z miesiąca na
miesiąc. W tym ciele zanurzone było dziecko. Dziecko pod postacią
bąbli powietrza. I to nie tylko wody z chlupotem miały Marię
opuścić. Z gabinetu wychyliła się pielęgniarka.
—
Pani Maria Piłat. Zapraszam. –
skinęła głową w stronę pary na krzesełku – A państwo jeszcze
chwilę poczekajcie. Skórcze, co pięć minut. To potrwa do jutra.
W
kamienicy, z pokoju obok dobiega bicie zegara. Za pięć piętnasta.
Maria zna ten zegar od pierwszych lat swojego życia. Zawsze śpieszył
się pięć minut. Podejrzewa, że Janina specjalnie przestawiła
mechanizm, by być gotową na wszystko punkt w czas. Bicie zegara o
pełnej godzinie na niewiele się zda, gdy o tej porze chcesz
zaczynać to, co było zaplanowane. Pokój gościnny, zajmowany przez
Marię także niewiele się zmienił przez te wszystkie lata.
Wydłużony prostokąt, na którego krótsze ściany zajmowały drzwi
wejściowe i okno balkonowe. Bliżej okna stało łóżko z metalową
ramą. Po miesiącach spania na materacu u Kingi, to wydawało się
być wygodnym przestronnym łożem. Bliżej drzwi straż pełniła
trzydrzwiowa szafa, a naprzeciw niej była komoda. Meble, już w
czasach dzieciństwa Marii, trzeszczały starością. Tak inne od
popularnych wtedy błyszczących meblościanek. Niemodne w porównaniu
z kompletami wypoczynkowymi – zestaw ława, kanapa, dwa fotele.
Janina nigdy nie chciała się pozbyć tych mebli. Były zdobyczą
jej młodości. Czasów, gdy wiązało się z czymś na całe życie.
Dziś wrosły w mieszkanie podkreślając klimat przedwojennej
kamienicy. Ze staromodnych stały się poszukiwane. Sama Maria miała
znajomych, którzy podpytywali się, co Janina zamierza zrobić ze
swoimi szafami, stołami, komodami w obliczu tego, że do grobu nie
uda się ich zapakować. Wielbiciel starych mebli niebezpiecznie
balansuje pomiędzy byciem poszukiwaczem, a hieną.
Klepka
zatrzeszczała ostrzegawczo, choć kroki Janiny stały się z wiekiem
coraz lżejsze. Drewna pod stopami nie oszukasz. Zapukała do drzwi i
po chwili czekania zajrzała do pokoju.
—
Zupy ci Maniusiu odgrzeję.
—
Jadłam już. Sama sobie
odgrzałam.
Janina
weszła do pokoju i przysiadła na łóżku robiąc wgłębienie w
kapie zakrywającej pościel.
— Na
święta upiekę dwa mazurki. Jakie byś chętnie zjadła?
—
Pomogę ci. Dzisiaj będziesz
piec?
— Ty
siedź i odpoczywaj. Po tym, co przeszłaś.
Po
tym, co Maria przeszła. Przeszła na oddziale patologii ciąży.
Oddział przypominał bardziej szachownicę życia i śmierci. W
pokoju stały cztery szpitalne łóżka. Dwa pod oknem, dwa bliżej
drzwi. Te pod oknem były bliższe życiu. Te przy drzwiach rotowały
śmiercią. Nikt specjalnie tego nie ustawiał. Tak samo wychodziło.
Maria leżała przy drzwiach.
-
Janina, na prawdę mogę żyć prawie normalnie. Nie musze się
zamykać w czterech ścianach.
Maria
już mówiąc te słowa, czuła, że sama sobie przeczy. Lubiła
zaszywać się w gościnnym pokoju. Czytała książki, oglądała
seriale w laptopie. Nie zapuszczała się za często w dalsze rejony
mieszkania. Tam gdzie korytarz kończył się kuchnią, a skręcając
w drzwi po lewej można było wejść do babcinego salonu. By
podkreślić prawdziwość swoich słów wstała i przeszła się do
kuchni. Widok za kuchennym oknem częściowo zasłaniało drzewo ze
swoimi zaśnieżonymi gałęziami. Kamienica była na tyle blisko
przystanków tramwajowych, że można było je zobaczyć.
Jednocześnie stała na tyle daleko, że do kuchni nie dobiegał szum
samochodów, ani zgrzyt kół na szynach. Z kuchni uchylone drzwi
pokazywały skrawek królestwa Janiny, jej sypialnię. Maria
zauważyła rozgrzebaną na łóżku pościel. I zestaw lekarstw na
stoliku obok niego.
— Na
razie trzeba zrobić listę potrzebnych składników i zrobić
zakupy. Jeden mazurek będzie kajmakowy. Taki lubi twój ojciec.
Janina
zgasiła gaz pod garnkiem z zupą. Usiadła przy kuchennym stole. Ze
skrzypnięciem krzesła wymieszało się jej westchnienie. Może to
nie było westchnienie, ale haust powietrza chwycony w przelocie.
Maria mieszkała z nią od kilku tygodni, ale dopiero teraz zaczęło
do niej docierać, że Janina niekoniecznie jest Janiną. Kobietą,
której duch walczy z czasem. Kobietą, która oddaje starości tylko
ciało. Stara, przedwojenna kamienica z wysokimi, krętymi schodami
prowadzącymi na trzecie piętro. Bez windy. I w tym wszystkim
kobieta, która niedawno przekroczyła osiemdziesiątkę. Jeszcze
pokonuje te kręte cztery piętra bez windy. Pokonuje wolno, ale bez
zadyszki. Pokonuje czasem nawet dwa razy dziennie. Ile to jeszcze
może trwać? Po przekroczeniu, jakiego progu, ciało Janiny odmówi
posłuszeństwa? Na którym stopniu jedna z jej kości trzaśnie
niczym klepka? Maria nie zastanawiała się, jak długo zatrzyma się
w tym mieszkaniu. Czy to lokum będzie równie tymczasowe, jak
apartamentowiec Kingi. Teraz widziała, że być może zostanie w tej
przedwojennej kamienicy na dłużej.
Maria
wzięła przyklejony magnesem do lodówki notatnik i usiadła przy
kuchennym stole. Usiadła na krześle obok Janiny. Kuchnia powstała
w czasach, gdy sztuka gotowania była jeszcze sztuką, a nie kwestią
zaspokojenia głodu. Przestronne pomieszczenie, równe salonom w
niektórych nowych mieszkaniach. Na środku stał rodzinny stół z
sześcioma krzesłami. Bohater domów, gdzie posiłek jest
spotkaniem.
—
Zróbmy listę teraz. Ja pójdę
po zakupy.
Maria
pod spojrzeniem babki machnęła ręką.
— Ze
szpitala wyszłam prawie dwa miesiące temu. Jestem pod kontrolą
lekarza.
Szpital.
Choć odział położniczy – narodzin, radości i oddział
patologii ciąży – obaw, strachu, łez są od siebie odseparowane,
to życie i tak miesza się ze śmiercią.
Pod
oknem leżały kuracjuszki. Dwie kobiety, obie w okolicach terminu
porodu. A była dwa dni po terminie i leżała tu już od dwóch
tygodni. B brakowało dwóch tygodni do końca ciąży i chyba była
tu od niedawna. Wysokie ciśnienia ciążowe. Rytm ich życia
wyznaczały trzy posiłki, dwa KTG, dawkowanie leków trzy razy
dziennie (6: 00, 12: 00, 18: 00) oraz dwa obchody lekarskie (poranny
i wieczorny). Czas pomiędzy wypełniały słowami. Bardzo dużą
ilością słów.
— Na
pierwszym usg powiedział, że raczej dziewczynka. Mówię, że dla
mnie ok. To pierwsze dziecko, może być cokolwiek. A na drugim
badaniu – bach. Chłopak.
—
Odkąd wiadomo, że drugie to
dziewczynka wszyscy traktują nas, jakby chore się miało urodzić.
A teściowa to powiedziała nawet, że usg czasem się myli. A jak
się nie pomyli, to trudne. Spróbujemy trzeci raz.
—
Trzeci raz? Co ty krowa jesteś?
Ja bym chciała dziewczynkę, ale jak drugi będzie znowu chłopak,
to też się będę cieszyć.
— Bo
chłopak. U męża w rodzinie, to każdy ma po jednym chłopaku.
Tylko my odstajemy.
Maria
miała bezwzględny nakaz leżenia. Szybki bieg do toalety. Prysznic,
co kilka dni i także jak najkrótszy. Jej świat okroił się do
dwóch metrów kwadratowych pod jej plecami i stoliczka na
wyciągnięcie ręki. Obok miała jeszcze ścianę, której fakturę
mogła studiować. Jej łóżko zwrócone było nogami w stronę
drzwi. Kuracjuszki miała za plecami. Na sąsiednim łóżku, pod
przeciwległą ścianą, także zwrócona nogami w stronę wyjścia,
leżała przykryta milczeniem C. Otuliła się kołdrą i zwróciła
twarz w stronę ściany. Ona także chyba szukała ratunku w
zastygłych kroplach farby na lamperii. Maria sięgnęła do stosu
gazet. Same kobiece magazyny. „Lajfstajlowe”. Sięgnęła po
pierwszy z brzegu. Przerzuciła kartka po kartce. Może oderwie się
od swojego aktualnego „lajfstajlu” także odmierzanego rytmem
obchodów lekarskim i dawkowanych leków. C nadal leżała
nieruchomo. Była zwinięta w kłębek. Może spała?
—
Znowu sypie śnieg. Ciekawe jak
się będę z wózkiem przez zaspy przedzierać.
— Ja
chciałam urodzić latem, ale kilka miesięcy staraliśmy się o
drugie. Z pierwszym poszło natychmiast. Wpadka.
— A
ja nie myślałam o tym. A szkoda. Bo chyba późną wiosną
najfajniej. Pogoda się poprawia. Można chodzić na długie spacery.
—
Najgorzej to pod koniec roku. W
grudniu. Dziecko w tyle za całym rocznikiem. Jak moja mała.
Szwagierka urodziła dwa tygodnie po mnie, ale już w nowym roku.
Dzieciaki prawie jak rówieśnicy, ale rocznikowo moje starsze.
Maria
otworzyła magazyn na pierwszym dłuższym tekście. Był to wywiad z
pewną aktorką szczęśliwie zakochaną w debiutującym muzyku.
Zdjęcia przedstawiały oboje przy wigilijnym stole. Aktorka
nachylała stojąc się nad półmiskiem z barszczem, zastygła z
wyciągnięta ręką i równie wyciągniętym uśmiechem. Muzyk
siedział obok i patrzył się na nią z zastanowieniem. Maria
położyła rękę na brzuchu. Bulgotanie ucichło. Próbowała sobie
przypomnieć, kiedy ostatni raz coś dobiegało ze środka. Godzinę
temu, kwadrans? W czasie porannego obchodu było wszystko w porządku.
W czasie obiadu, koło 13: 00 także. Teraz wieczorny obchód dopiero
je czeka, więc cisza trwała od maksymalnie dwóch godzin. Klepnęła
delikatnie dłonią w brzuch. Poczuła się głupio. Skorzystała w
końcu z najszybszego testu. Obok gazet leżały czekoladowe
batoniki. Zjadła jeden. Po chwili w jej brzuchu odbył się pokaz
petard. Cukier zawsze działa.
Spojrzała
w przeciwną stronę pokoju. C nie leżała już twarzą do ściany.
Nie spała. Obserwowała coś na suficie. Maria powędrowała za jej
wzrokiem. Sufit jak sufit. Kwadraty kasetonów dobre by zająć myśli
ich liczeniem. Wróciła do wywiadu. Nie mogła znaleźć miejsca, w
którym skończyła czytać. Nie pamiętała, co czytała wcześniej.
Zaczęła od początku. Do Sali weszła pielęgniarka i skierowała
się ku C.
—
Zapraszam na usg.
C
wstała powoli. Wsunęła stopy w kapcie. Miała płaski brzuch. Może
nie jest w ciąży? Wyszła z pielęgniarką.
—
Wróci, czy zatrzymają ją na
wywołanie?
—
Litości dla dziewczyny nie
mają.
Maria
odwróciła się zaciekawiona. A zeszła z łóżka majestatycznie
niczym bela wrzosowego materiału, z jakiego uszyta była jej koszula
nocna. Miała w sobie coś z Buki. Usiadła obok Marii.
—
Przywieźli ją tydzień temu.
Siedemnasty tydzień, odeszły wody, ale szyjka zamknięta. Ciąży
nie da się już uratować. To straszne.
— I
cały czas tak leży? – Maria była zaskoczona
—
Nie wolno wywołać porodu póki
dziecko żyje. To aborcja. Morderstwo. To czekają, aż samo umrze.
—
Chyba, że ciąża zagraża
życiu matki. – B dołączyła się do koleżanki – A ona dostaje
antybiotyki. Jest zdrowa.
—
Codziennie sprawdzają, czy
dziecko już nie umarło. I codziennie wraca do sali. Jestem A, a to
B. Cześć. Witaj na sali.
Maria
przedstawiła się. Na patologii ciąży nie wystarczy imię.
Nazwisko jest nieistotne. Twoim wyznacznikiem w społeczności jest
tydzień ciąży oraz powód, dla którego tu trafiłaś. Poprzestała
na dwóch pierwszych informacjach. Poczuła się nieswojo. C nie
miała wód, miała zamkniętą szyjkę. Maria miała wody, nie miała
zamkniętej szyjki. Razem mogłyby stworzyć jedną zdrową ciążę.
Ponownie spojrzała na wywiad w magazynie. Nie pamiętała, gdzie
skończyła. Wszystkie zdania były nowe. Zaczynała czytać trzeci
raz, gdy na salę wróciła C. Bez słowa położyła się na łóżku.
Pielęgniarka skierowała się teraz w stronę Marii.
—
Teraz panią zapraszam na usg.
Nakaz
leżenia miał szansę stać się stanem permanentnym. Straciła
czucie w nogach. Przez kilka sekund nie mogła nimi poruszyć. Potem
krew wróciła do żył. Maria odłożyła gazetę i poszła na
badanie.
Teraz
powoli wracała z zakupami spod Hali Banacha. Ciemną, zachlapaną
wstęgę chodnika okalały zaspy śniegu. Topił się bez entuzjazmu.
Jakby to, że na kalendarzu zaczął się kwiecień nie robiło na
nim wrażenia. Chyba, żeby zaliczyć do tego kałuże wody, w które
wpadały buty. Przynajmniej nie groziło Marii poślizgnięcie.
Próbowała chodzić w butach „z czasów sprzed daty ostatniej
miesiączki”.
Buty
wysokim obcasem wybijały ciało w górę. Palce i pięta odbijały
się lekko od podłoża, jak wtedy, gdy skakało się na łące.
Obcasy są trampoliną dla ciała, ku czemuś, co jest wyżej. Tuż
na wyciągnięcie dłoni, gdy rozciągnąć ją to jeszcze za mało.
Jednak ciążowy kręgosłup Marii nie potraktował butów życzliwie.
Zamiast unoszących się stóp, czuła żelazną obręcz wbijającą
się w jej pas i tył pleców. Dolne kręgi coraz bardziej ściągały
ją ku ziemi. Aż pewnego wieczoru, wróciła do domu, czyjkolwiek by
nie był, ułożyła na boku zbolałe kości i natychmiast zasnęła.
Gdy się obudziła, nadal czuła, że każda część ciała rozpływa
się w dół. W głąb. To było nowe. To było inne. To było jej.
Kupiła
nowe buty. Na płaskim obcasie. „Bo kto nie dotknął ziemi ni
razu, ten nigdy nie może być w niebie”. Tak jej się skojarzyło.
Osadziła się mocniej. Bardziej w głąb. Osadziły się jej biodra
z miednicą. Niczym korona drzewa z gniazdem w środku. Jej kręgosłup
wbił się szpicą w miękkość ziemi. Może nie unosiła się już
w powietrzu, niczym Hello Kitty wypełniona helem. Teraz nic nie
mogło jej zmieść z powierzchni ziemi.
Maria
nie śpieszyła się. Zakupy zrobione. W siatce była ich ograniczona
ilość, ze względu na konieczność oszczędzania sił. Maria
musiała się oszczędzać. Janina musiała się oszczędzać.
Kiepsko to rokowało ich gospodarstwu domowemu. Szła powoli, by na
spokojnie wciągnąć trochę wiosny do płuc. Powietrza nie dało
się oszukać. Pachniało wiosną. W środku wielkiego miasta nie
jest to aż tak odczuwalne. Maria lubiła wiosnę i jesień na
przedmieściach. Lubiła czuć jak pachną. Zapachem dymu z ognisk
rozchodzący się w powietrzu. Wiosną, aromat łączył się z
wiatrem dopiero, co opuszczonym przez mróz. Jeszcze szczypiącym
nozdrza. Jesienią, ten sam dym rozchodził się w ciepłym powiewie
po ostatnich chwilach lata. Łaskotał nos. Maria była w środku
miasta. Od dawna zakazano palenia ognisk na przedmieściach. Nadal to
wyczuwała w powietrzu. Może ponownie czuła, bo dorośli nie
wąchają już pór roku, zajęci czymś ważniejszym.
Krążyła
chwilę bocznymi uliczkami, wśród kamienic. Choć dobiegał tu z
dala gwar ulicy, to było zacisznie i zielono. Miała się
oszczędzać. Jej ciało nie chciało się oszczędzać. Rozrastała
się energią, jak drzewo gałęziami. Aż bała się, że coś
poprzebija konarami. Na razie dużo spacerowała. Choć raz złapała
się na tym, że podbiegła i przeskoczyła przez jedną z małych
zasp. Powinna zaraz wracać na górę, ale nie miała ochoty. Tam w
czterech ścianach jej konary nie znajdą sobie miejsca. W sumie
pieczenie mazurków też może być ciekawe.
Kilka
tygodni wcześniej, do Janiny zadzwoniła Olga. Maria leżała wtedy
od jakiegoś czasu na patologii ciąży. Jej rzeczy leżały w
mieszkaniu Kingi, która powoli zapominała, że miała
współlokatorkę. Gdy nadciągnęła Janina, A już nie było. Dwa
tygodnie po terminie porodu, zabrali ją na wywołanie. B wypisała
się do domu na własną odpowiedzialność i wróciła po
kilkudziesięciu godzinach ze skurczami partymi. Nad C zlitował się
ordynator i złamał prawo. Po czternastu dniach czekania otworzył
oksytocyną wysuszoną macicę.
Tak
jak i natura, patologia ciąży także nie znosi próżni. Na miejsca
pod oknem trafiły D i E, obie w drugim trymestrze, którym pełnia
księżyca uaktywniła skurcze brzucha. Zaś przy drzwiach położyła
się G z brakiem akcji serca u pięciotygodniowego zarodka. Przez
następne tygodnie, Maria poznała więcej liter alfabetu.
—
Dlaczego od obcych osób
dowiaduję się, co się u ciebie dzieje?
Janina
wślizgnęła się ze swoim pytaniem pomiędzy innymi odwiedzającymi.
Maria, z jej bezwzględnym nakazem leżenia, nie miała szans.
—
Kto do ciebie zadzwonił?
— To
Ola. Była u rodziców w odwiedzinach i spotkała na ulicy twojego
ojca.
Tak
oto Maria dowiedziała się, że jej ojciec także został już
poinformowany o jej stanie. Sytuacja była krępująca. Zamierzała
powiedzieć rodzinie o ciąży. Kiedyś. Nie rozważała tylko, kiedy
i jak? I Janinę, i ojca widywała kilka razy w roku. Zazwyczaj w
domu babki. Ostatnio nie było wiele okazji. Odwiedziny z okazji
świąt Bożego Narodzenia.
W
charakterystyce kobiety zamężnej lub pozostającej w związku jest
posiadanie dziecka w planach. Nowina o ciąży jest wiadomością
dobrą, złą, czy neutralną, ale raczej oczekiwaną. Informacja o
odmiennym stanie kobiety samotnej najczęściej bywa kłopotliwym
dysonansem. Gdy jest nieplanowana, nie jest powodem do chwały. Gdy
jest planowana, tym bardziej. Kobieta samotna nie miewa instynktu
macierzyńskiego. Dostaje go razem z orgazmem w związku z mężczyzną.
Taka ciąża to powód do zażenowania. Tak to odbierała Maria. Była
zażenowana tym, w co się wpakowała.
Janina
osiemdziesiąt lat miała tylko w metryce.
—
Zaraz porozmawiam z lekarzami.
Chyba nie masz nic przeciwko. Sama jestem lekarzem.
—
Jesteś dentystką, Janina.
—
Dentysta to też lekarz. Syn
mojego kolegi ze studiów tu pracuje. Nawet byłam z tym kolegą
kilka razy na potańcówce. Potem dostał przydział do jakiejś
zapadłej wioski na Mazurach. W każdym razie ten lekarz nosi to samo
nazwisko.
Maria
powstrzymała się od popularnych żartów o tym, co może łączyć
dentystę i ginekologa. Panowie nie mieli wspólnego gabinetu. Z
trudem przyznawała w duchu, że energia Janiny dodawała jej otuchy.
Na drugim łóżku, przy ścianie leżała H z martwym zarodkiem w
brzuchu, czekając na zabieg. Jej rodzina potrafiła tylko trzymać
ją za ręce.
Maria
nie chciała jeszcze trzymania za rękę. Bulgotanie w brzuchu
zamieniło się w wicie węgorza. A ostatnio węgorz potrafił nawet
zawinąć się w supeł i zamotany kręcić kółka. Maria bała się.
Bała się, jak to może wyglądać, gdy szyjka jednak puści. Bała
się wylewających z niej wód. Bała się wysuwającego z niej,
zaplątanego w supeł, śliskiego krwią węgorza. Bała się
doświadczania w ciele. Pamięta G przywiezioną z łoskotem w środku
nocy. Była w tym samym tygodniu, co Maria, gdy trafiła do szpitala.
Także puściła jej szyjka. Leżała kilkanaście godzin. Węgorz
wyślizgnął się. Mąż nie zdążył dojechać, by potrzymać za
rękę.
Janina
wróciła na salę. Nie domknęła drzwi. W sąsiedniej sali
rozpoczęła się właśnie popołudniowa sesja KTG. Jednocześnie
pracowały trzy aparaty. Na salę dobiegały kanonem galopujące
tętna trzech serc. Matki plotkowały i chichotały.
—
Szew bardzo dobrze trzyma, ale
jeszcze trochę tu poleżysz. Dla pewności. Potem zabieram cię do
siebie. Wiesz, że ta kobieta, u której mieszkałaś wyjechała na
narty? Bóg wie, kiedy dostaniemy się do twoich rzeczy.
—
Wiem, Kinga pisała mi sms-a.
Wraca za tydzień.
Maria
czułaby się pewniej gdyby trafiła na łóżko pod oknem. W strefę
patologii nie aż tak patologicznej. Do sali weszła pielęgniarka i
zaprosiła jedną z kobiet na KTG. Ponownie drzwi zostawiono
uchylone. Ponownie dobiegł rozpierający powietrze łopot. Maria
czuła się niczym w wystrzelonej w kosmos kapsule. Ona tak.
—
Może pani zamknąć drzwi?
Poproszę.
Z
sąsiedniego łóżka odezwała się cicho G. rodzina chwilowo
rozpierzchła się do bufetu.
Maria
doszła spacerem aż do Pomnika Lotnika. Dalej nie ma sensu iść.
Musi już powoli wracać do domu. Przyszło jej do głowy, że
wreszcie pomyślała „dom”. Kiedyś być może będzie mówić
„dom” i bez refleksyjnych myśli. Dzwonek telefonu. To Janina.
—
Gdzie jesteś? Coś ci się
stało?
—
Wracam już. Spacerowałam.
Maria
bierze ostatni łyk wiosennego powietrza w zimnej oprawie. Wyciągnęła
głowę do góry. Jednak i bez obcasów można wznieść się wysoko.
Rozciągając się od ziemi jak elastyczna linka. Skierowała się w
stronę kamienicy. Ona, jej coraz większy brzuch, a w brzuchu
podtrzymywany mocnym szwem węgorz, który dorobił się ruchliwych
rąk i nóg.
Komentarze
Prześlij komentarz