DRZAZGA
Drzazga
weszła w tyłek Marysi pierwszego dnia wakacji. Tak naprawdę weszła
jeszcze tego samego dnia, co rozdanie świadectw w szkole. Dla niej
był to już dzień wolny. Rano odstała trochę czasu na akademii,
odebrała swoje świadectwo z czerwonym paskiem i pożegnała się z
klasą. Marysia zaczynała nowe życie. Nowa, czwarta klasa,
przeprowadzka do nowego domu, nowe osiedle, nowe koleżanki. Wszystko
byłoby ciekawe, radosne, gdyby nie ta drzazga.
Z
drzazga było na początku tak. Osiedle, w którym dopiero, co
zamieszkała z rodzicami, ciągle było w budowie. W niektórych
domach pojawili się lokatorzy, inne stały w stanie surowego
oczekiwania. Były tam także świeżo rozpoczęte budowy, puste
place. Dookoła rozpościerały się siatki szalunków, fundamentów
lub różnej wielkości murów. Dopiero rozpoczęte potencjały
przyszły domów. Wszędzie leżało mnóstwo desek po szalunkach,
przygotowanych do zakładania. Ułożone w równe stosy lub rozsypane
bierki. Towarzyszyły im góry piachu, mury z luźnych cegieł, czy
pustaków. To nie było wcale nudne miejsce. Dzieciaki biegały po
okolicy, układając ten świat w swoje małe krainy.
Tak
też bawiła się Marysia. Czas spędzała z Olą i Agatką, niedawno
poznanymi na nowym osiedlu.
To
z drzazgą było tak. Maryśka biegała z dziewczynami. Biegi po
niskich szalunkach były szybkie, ale po wysokich fundamentach raczej
ostrożne. Usiadła na chwilę na stercie desek, sukienka się
podwinęła. Drzazga wbiła się w tyłek. Maryśka zerwała się
desek i dalej bawiła w berka. Coś ją jednak w tym tyłku uwierało
i swędziało. Aż w końcu zabolało. Oględzin dokonała Ola. Bez
ceregieli podciągnęła jej sukienkę do góry i obsunęła majtki.
—
Masz drzazgę. Trzeba wyjąć.
Maryśka
starała się ponownie zakryć swój tyłek. Zaczęła od
naciągnięcia z powrotem majtek. Olga nie zakończyła sprawy.
—
Kładź się. Wyciągnę.
—
Ty?
—
Tydzień temu Agata miała
kleszcza pod kolanem. Też jej wyciągałam. Prawda Agata?
Agata,
drobna przedstawicielka cudem odratowanym i wychuchanych wcześniaków,
skinęła głową. Miała to wcześniactwo całe w sobie. Zawsze była
o kilka sekund za resztą. Skinęła głową, ale milczała. Co tam
kleszcz pod kolanem. Drzazga w tyłku to jest coś.
— No
kładź się.
Z
Olą dyskusja była trudna. Ona dla odmiany była o jedne
siedmiomilowe buty przed grupą. Znalazły jakieś fundamenty obok.
Maryśka położyła się na brzuchu, podciągnęła znowu sukienkę.
Wystawiła pośladki do słońca. Olka odchyliła lekko na bok
majteczki w różowe serduszka, z napisem „Monday”. A Maryśka
krzyknęła.
—
Auć!
— Co
krzyczysz? Nic jeszcze nie zrobiłam.
— Bo
boli.
—
Wyciągnę, to przestanie.
Maryśka
znowu krzyknęła. Agatka odwróciła się i zakryła uszy rękoma.
Nie miała odwagi sama zająć się drzazgą, ale też nie
ośmieliłaby się przerwać Olce. Nie przyszło jej do głowy, że
można zostawić sprawę tak jak jest. Olga pochyliła się drugi raz
nad koleżanką. Maryśka zerwała się z fundamentów i stanęła
obok koleżanek. Ola wzruszyła ramionami.
—
Nie to nie. Nie będziesz mogła
siedzieć na tym tyłku.
—
Ktoś dorosły mi pomoże.
Wróciły
jeszcze do zabawy. Szalunki budynku obok były ich pałacem. Tak
naprawdę był to pałac Oli, królowej Arabeli. Swoich komnat
użyczała księżniczce Kornelii, bardziej znanej w życiu szkolnym,
jako Agatka. Maryśka była złą wiedźmą Pulcherią i władała
kopcem piachu obok. Żeby było sprawiedliwie, co jakiś czas
dziewczynki zamieniały się rolami. Ten układ był jednak
najwygodniejszy. Ola była świetna, jako królowa, Maryśka lubiła
swoją hałdę piachu i bieganie z okrzykami, a Agacie było wszystko
jedno. Wiedźma Pulcheria stała przy swojej chacie i przyglądała
się jak królowa z księżniczką piją popołudniową herbatkę.
Nadal pobolewał ją pośladek. Zmęczona, chciała gdzieś usiąść,
ale obawiała się, że wepchnie głębiej drzazgę. Wydawało się
jej, że spoczęcie na tylnej części ciała, sprawi, że ten drobny
skrawek drewna powędruje aż do środka jej ciała. Przykucnęła na
chwilę. Dziewczyny zawołały wiedźmę na herbatę. Wbrew pozorom
królowe, księżniczki i wiedźmy żyły w dobrej komitywie.
Wspólne
zabawy zaczęły się jakiś miesiąc wcześniej. Ola wprowadziła
się na osiedle, jako pierwsza. Firma budowlana jej ojca stawiała tu
pierwsze domy. Poznała okolicę jeszcze, jako podmokłą łąkę,
rozciągającą się od dziesięciopiętrowego blokowiska, po
niedaleki las. Łąkę pokrojono na nierówne kawałki, na których
pojawiły się kratki kwadratów i prostokątów fundamentów. Olga
od roku chodziła do pobliskiej szkoły. Tej za wysokimi blokami.
Miała tatę bez przerwy wyjeżdżającego w długie delegacje, by
budować ludziom nowe domy. W te
wakacje
obiecał wreszcie, że zabierze córkę ze sobą. Może nie po to, by
budować nowe domy, ale by gdzieś wypoczywać. Być może też,
dlatego, że mama Oli miała niedługo urodzić nowe dziecko. Sama
Olga stara się cieszyć z tego, bo mama przecież jest już stara na
rodzenie dzieci. Skoro jednak rodzice nie chcą w domu psa, to może
być niemowlę.
Agatka
zamieszkała na osiedlu na krótko przed Marysią. Też jeszcze
dojeżdżała do starej szkoły. Tylko, że ona jeździła autobusem.
Jej rodzina nie miała samochodu. Za to rodzina była liczna. Agata
miała troje młodszego rodzeństwa. Jej mama nie pracowała. Według
Agatki, to, dlatego, że opiekowała się dziećmi. Według Olgi, to,
dlatego, że transformacja rozstrojowa zamknęła jej pracę. Ta sama
transformacja sprawiła, że jej mama także oczekiwanie na narodziny
drugiego dziecka spędzała nie chodząc do pracy. Tata Agatki nie
jeździł w delegacje. Wracał codziennie do domu. W rankingu
ważności plasowała to jego zajęcie niżej tego, którym zajmował
się ojciec Oli.
Agata
i Olga zaczęły się razem bawić na początku maja. Pogoda się
poprawiła i zanudzone spędzaniem czasu po szkole w domu, dzieciaki
zaczęły koczować w prowizorycznie ogrodzonych ogródkach. Szybko
się zauważyły. Niedługo potem dołączyła do nich Marysia. Po
lekcjach, obiedzie podgrzanym przez babcię Janinkę, wychodziła
zapoznać się z osiedlem. Babcia zajęta czytanie książki nie
zwracała uwagi na wymykające się dziecko. Marysia błąkała się
po ruinach budynków. W jednej części osiedla stały kikuty
stawianych domów, a tuż obok prawie gotowe pustostany bez drzwi i
okien. Budynki były niezabezpieczone, można, więc było zaglądać
do środka, wędrować po pokojach. Wsuwać się na pustą jeszcze
scenę czyjegoś przyszłego życia. Były tam także mozaiki
fundamentów, ledwo rozdziewiczone place budowy.
W
jednym w takich miejsc Marysia natknęła się na dwie dziewczynki. Z
trawy, zielska i chwastów gotowały zupę. Rozbitkowie na bezludnej
wyspie nie sortują znajomych. Od razu włączyły ją do zabawy.
Marysię
bolały już łydki od kucania. Pożegnała dziewczynki i pobiegła
do domu. Rodzice nie wrócili jeszcze z pracy. Babcia Janinka
przywiozła ją – jak zwykle – ze szkoły, podgrzała – jak
zwykle – obiad i wróciła do swoich spraw, do Warszawy. Teren
budowanego osiedla Warszawą nie nazywała. Coś, co dla taksówkarzy
było drugą strefą nie było dla niej Warszawą. Uznała, że
Marysia jest już wystarczająco duża, by zająć się sama sobą.
W
domu panował chłód. Chłód charakterystyczny dla murów, które
nie zdążyły jeszcze złapać ciepła słońca. Za to gładził je
zimowy mróz. Pomieszczenia rozświetlała biel ścian. Sam pokój
Marysi był mieszaniną zapachów. Od aromatu zielonej farby na
ścianie, przez drażniącą mile nos wykładzinę podłogową, aż
po lakier nowych mebli. Zapach nowego życia. Całkiem odmienny od
małego pokoiku, który zostawiła w kamienicy – tonącego w
półmroku, walczącego z grzybem.
Marysia
usiadła delikatnie na jednym z pośladków. Ten wzbogacony o drzazgę
uniosła lekko nad tapczanem. Oparła się plecami o ścianę i mogła
spokojnie przejrzeć książkę, którą dostała, jako nagrodę za
dobre oceny. Na dole trzasnęły drzwi. Wróciła mama. Mama zawsze
wracała, jako pierwsza. Pracowała w biurze do szesnastej. Marysia
zbiegła na parter, przeskakują po dwa stopnie.
— Mania,
schodź powoli, nogi połamiesz. Jadłaś obiad?
Mama
włączyła gaz pod zupą i z westchnienie usiadła na krześle.
Marysia zanurzyła ręce w siatkach stojących na sąsiednim z
krzeseł.
— Kupiłaś
czereśnie? Kupiłaś coś dobrego?
— Są
czereśnie. Są w tej drugiej siatce. Najpierw umyj je.
Marysia
niecierpliwie oblała owoce wodą, przerzuciła do miski i jeszcze w
drodze do kuchennego stołu wsunęła do ust dwie naraz. Usiadła
mamie na kolanach. Mama pachniała kwiatowymi perfumami, odrobiną
ciepłego potu i wiatrem. Mama pachniała mamą. Dziewczynka usiadła
na jej kolanie i zaraz się zerwała z krzykiem.
— Co
się stało kochanie?
— Drzazga.
— Gdzie?!
Pokaż mi dziecko.
— Na
tyłku.
— Nie
mówi się „na tyłku”, tylko „na pupie”. Pokaż.
Mama
uklęknęła na kuchennej podłodze, sukienka Marysi ponownie tego
dnia została uniesiona. Przyjrzała się tylnej części ciała
córki.
— Jak
to się stało?
— Usiadłam
na deskach. Tych na budowie, ta za rogiem.
— Tyle
razy mówiłam, żebyś nie chodziła po budowach. Coś ci się w
końcu stanie. Nogę złamiesz, albo kark.
Mama
nie krzyczała. Nie podnosiła nawet głosu. Zawsze mówiła
spokojnym tonem. Zmierzwiła włosy Marysi. Ta pokręciła dodatkowo
głową, niczym puszystą śrubką w matczynej dłoni.
— Albo
wejdzie mi drzazga w tyłek.
— Nie
mówi się „tyłek”, Maryśka.
Mama
wysłała ją do pokoju. Za chwilę sama przyszła uzbrojona w igłę,
wacik i wodę tlenioną. Marysia już widziała, jak powinna się
położyć. Mama to mama. Potrafi nakleić plasterek na rozbite
kolano. Umie założyć bandaż na rozciętą rękę. Jednak nawet
jej wprawa nie poradziła sobie z wyjęciem drzazgi. Marysia nie
ułatwiała jej tego, co chwila pokrzykując. W końcu postanowiły
zaczekać na tatę. Dziewczynka, siedząc na jednym pośladku,
spędziła resztę dnia.
Tata
Marysi jest lekarzem. Wiedziała, że nie zajmuje się chorobami
dzieci, bo leczył ją ktoś całkiem inny, doktor Korzuch. Tata nie
pracował także w szpitalu, jak inni prawdziwi lekarze. Tata miał
po prostu swój gabinet w Warszawie i tam przyjmował pacjentów.
Gabinet miał wspólny z babcią Janinką. Bo ona także była
lekarzem, ale też nie takim, co ratuje chorych ludzi w szpitalu. I
tata, i babcia leczyli zęby. Marysia nie rozumiała, po co leczyć
ludziom zęby, skoro są zdrowe. Jej zawsze były zdrowe. Tata jej
oglądał, co jakiś czas i tak mówił. Cała wielka sztuka
leczenia. Mleczne zęby już prawie wszystkie jej wypadły. Teraz
oglądał jej stałe zęby. Stałe, bo będą z nią do końca życia.
Marysia nie mogła zrozumieć, jak stałe mają wystarczyć na resztę
życia, skoro mleczne wystarczyły tylko na kilka lat i wypadły.
Tata kazał jej myć zęby dwa razy dziennie. W tajemnicy przed
rodzicami myła je tylko wieczorem.
Chciała
wiedzieć, co się stanie, gdy się popsują? Co zrobi wtedy tata?
Jak będzie je leczył? Na razie jego praca polegała na oglądaniu
ludziom zębów i radzeniu by myli je dwa razy dziennie. Dla Marysi,
dentyści nie byli prawdziwymi lekarzami.
Następnego
dnia, odbyła się narada rodzinna nad tyłkiem Marysi. Tata, jako
przedstawiciel zawodu medycznego, został wytypowany do usunięcia
drzazgi. Odwiedziła ich także babcia, jakby nie patrzeć, także
lekarz. Tyłek to jednak nie zęby. Ilekroć tata nachylał się nad
Marysią, ta krzyczała i przesuwała się brzuchem po kanapie. Tata
czuł się bezradny. Bezradności nie lubiła babcia.
— Przytrzymajcie
ją.
— Mama
oszalała?! To małe dziecko.
— To
wszystko przez to, że lata po okolicy. Prawidłowej opieki nie ma.
Dawno temu mówiłam, żeby zapisać ja na zajęcia.
— Jakie
zajęcia? Przecież mama była wtedy tu w domu.
— Zajęcia?
Taniec, gitara, cokolwiek.
— Po
co na cokolwiek. I tak zostanie dentystką.
Mama
Marysi pozwoliła sobie na drobną złośliwość. W starciu z babcią
Janinką starała się zachowywać pozory uprzejmości. Szczególnie
odkąd, najpierw wynajmując małe mieszkanie w starej kamienicy,
teraz wprowadzając się tutaj, już nie mieszkała z teściową.
Mama była spokojna i nigdy nie krzyczała. Mama używała słów.
Marysia wyczuła, że pastwienie się nad drzazgą przechodzi na
drugi plan.
-
Ja nie chcę być dentystką. Chcę zostać kasjerką w supersamie.
Babcia
ściągnęła usta. Nie musiała szafować słowami. Była matką
jedynego mężczyzny w salonie.
-
Zajęcia się potrzebne. Dla ogłady. I żeby czas dziecku zająć,
prawda Witoldzie? Magdusiu leż spokojnie.
Dorośli
chwilowo zajęli się swoimi sprawami i Marysia ani myślała się
ruszać. Liczyła na to, że o niej zapomną. Od dawna też nie
dziwiła się, że babcia nazywa ją Magdą. Trwało to odkąd
dziewczynka pamięta. Legenda rodzinna mówiła, że mama wybrała
dla niej imię Maria. Po swojej zmarłej mamie. Tamtej babci i
dziadka Marysia nigdy nie poznała. Zginęli w wypadku
samochodowym,
gdy jej mama była jeszcze bardzo młoda. Za to babcia Janinka,
wymarzyła dla wnuczki nowoczesne imię – Magdalena. Wymarzyła
zanim ta się urodziła. Zanim było w ogóle wiadomo, że jej syn
zostanie ojcem. Tak naprawdę, babcia wybrała to imię dla swojej
córki. Ta córka nigdy się jednak nie urodziła. Magdalena trwała
w głowie babci tak długo i tak intensywnie, że nie zamierzała
łatwo oddać pola synowej. Po wielodniowych dyskusjach: „Maria,
kto teraz daje tak dziecku na imię?, „Mama miała swoją szansę
nazwać dziecko”, przyjęto kompromis. Dziewczynka dostała dwa
imiona. Maria Magdalena. Dla mamy była Marysią, dla babci Magdusią.
Drzazga
nie dawała o sobie zapomnieć. Tyłek ciągle pobolewał. Zapomnieć
też nie dawali dorośli. Dorośli uważali, że sprawę drzazgi
trzeba jak najszybciej rozwiązać. Zanim wda się zakażenie. Z
biegiem czasu, Marysia nauczyła się tak siadać, żeby drzazdze w
tyłku było w miarę wygodnie. Ta w odpowiedzi układała się w jej
skórze.
Minęły
dwa wolne dni i mama Marysi zawiozła ją do jej pediatry, doktora
Korzucha. Tym razem weszły do przychodni schodkami dla dzieci
zdrowych. W poczekalni nie było dużej kolejki. Na krzesełku
siedziała jedynie młoda matka z niemowlęciem na ręku. Maluch ssał
z zapałem gryzaczek, nie wiedząc jeszcze, że w gabinecie czeka na
niego cienka igła i strzykawka ze szczepionką. Marysia z mamą
usiadły na wolnych krzesełkach. Mama z westchnieniem, bo dzień był
upalny. Marysia delikatnie, bo relacje z drzazgą były w stanie
chwiejnej równowagi.
Na
zewnątrz lipcowe słońce przypiekało z entuzjazmem. Z entuzjazmem
zachwycającym dzieci, a dręczącym dorosłych. W poczekalni panował
jeszcze przyjemny chłód. Uchylone okno wychodziło na zachodnią
stronę, a było wczesne przedpołudnie. Niemowlę upuściło
gryzaczek i wypuściło w kierunku sąsiadek uśmiech kapiący śliną.
Marysia z mamą odwzajemniły uśmiech. Choć zabrakło w nim równie
sporej ilości śliny.
— Mama
Oli będzie miała dziecko. Ma brzuch jak balon. Jak dziecko kopie,
to Olka widzi taką górkę na tym brzuchu.
— Wiem,
Marysiu.
Matka
niemowlęcia podniosła wózek i schowała do wózka. W zamian
wyciągnęła smoczek i tym zajęła niesforne dziąsła malucha.
Przez okno wpadł wiatr. Na tyle duży, by przypomnieć, że lato
dopiero się zaczyna. I na tyle niewielki, by zaledwie schłodzić.
Matka dziecka poprawiła zsuwające się z nosa okulary. Włosy
ściągnięte w koński ogon sprawiały, że wyglądała jak młoda
dziewczyna.
— Mamo?
— Co
kochanie?
— A
czy mama Oli nie jest już za stara by urodzić dziecko?
Mama
roześmiała się niczym niemowlę.
— Oczywiście,
że nie jest stara. Jest chyba w moim wieku.
— A
czy ty też jeszcze mogłabyś urodzić dziecko?
— Teoretycznie
tak.
— To,
dlaczego nie urodzisz?
Mama
Marysi spojrzała na drugą kobietę w poczekalni. Dziewczynka mówiła
dość głośno. Ona sporo ciszej. Jakby dzieci nie widziały nic
dziwnego w tym, że o ich sprawach może wiedzieć cały świat. Mama
z maluchem właśnie została zaproszona do gabinetu. Z gabinetu do
poczekalni wybiegł dwu, może trzyletni chłopiec. Z powiewem wiatru
pobiegł dalej korytarzem. Jego mama podążyła za nim.
— Kubuś!
Kubuś!
— To,
dlaczego nie macie z tatą nowego dziecka? – Marysia wróciła do
tematu
— Bo
postanowiliśmy, że będziemy mieli tylko jedno dziecko.
— Dlaczego?
— Tata
miał inny plan. Kiedyś zrozumiesz.
Kiedyś
zrozumiesz. Marysia wiedziała, że kiedyś będzie tak wysoka jak
mama, albo nawet jak tata. Kiedyś będzie miała pracę, ale nie,
jako dentystka. Kiedyś będzie chodzić w butach na szpilkach i
palić papierosy jak babcia Janinka. Kiedyś będzie miała męża i
dzieci. I kiedyś zrozumie. Dorosłość jawiła się, jako czas, gdy
nagle zaczyna się wszystko rozumieć.
Zza
drzwi dobiegł płacz niemowlęcia. W jego nóżkę wbił się cienki
przedmiot. Tak jak w tyłek Marysi. Z tą różnicą, że jego
kończyna zaraz zostanie uwolniona od bolącego intruza. I jego
intruz niósł ze sobą leczniczą dawkę szczepionki. Wkrótce drzwi
otworzyły się i z gabinetu wyszła młoda kobieta niosąc na rękach
zapłakane niemowlę. Z jego buzi nadal sączyła się ślina. Jednak
na widok znajomych już twarzy w poczekalni, przebił się poprzez
nie uśmiech.
Marysia
z mamą weszły do gabinetu doktora Korzucha. Ten bez zbędnych
pogaduszek, zapoznał się z sytuacją i zaprosił dziewczynkę na
kozetkę. Okno gabinetu wychodziło na wschodnią stronę budynku.
Słońce wlewało się do środka, zakrywając leżankę płaszczem
promieni. Okno było otworzone na oścież. Marysia po raz kolejny
położyła się na brzuchu. Doktor obejrzał jej tyłek. Poprosił
pielęgniarkę o odpowiednie narzędzia. Mania usłyszała brzęczenie
instrumentów o metalową tacę. Samej tacy nie widziała. Brzęczenie
przypomniało jej grzechot kajdanek, albo ostrych narzędzi. Kajdany
i narzędzia nie pochodziły z filmów dla dzieci. Marysi zdarzało
się podglądać programy, które rodzice oglądali wieczorem w
telewizji. W małym mieszkaniu, nie sprawiało to trudności. Spała
za kotarką w jedynym tam pokoju. Oprócz fali promieni słonecznych,
Marysię oblała fala wyobraźni. Równie gorąca. Taca zabrzęczała
głośniej, ale ostatni raz, układając się na stoliku. Dziewczynka
poczuła zimne dotknięcie i krzyknęła.
— Auuuć!
— Marysia,
to był tylko wacik. Przetarłem miejsce.
Na
tacy przesunięto coś z szelestem. Szelest był metaliczny. To już
nie był wacik. Kłopot w tym, że Marysia nie wiedziała, co to może
być. Pozbawiona obrazu, poczuła ukłucie w pośladek.
— Auuć!
Aućć ! Auuć!
Zerwała
się z kozetki i usiadła.
— Dziecko,
ledwo cię dotknąłem. To tylko drzazga.
Drzazga,
która umościła się w tyłku Marysi, nie była tylko drzazgą.
Były razem już od trzech dni. Zranione miejsce pobolewało, ale
można było się już do tego przyzwyczaić. Za to narzędzia
doktora Korzucha były obce i nieznane.
— Panie
doktorze, ona nawet krzyczy jak jej się obcina paznokcie.
— Grymaśny
egzemplarz.
Doktor
Korzuch odstawił tacę na szafkę. Zabrzęczała metalem, ale był
to już brzęk zwyczajny. Codzienny. Ktoś zapukał do gabinetu. Do
środka zajrzała kolejna matka. Doktor kiwnął głową, a głowa z
powrotem wycofała się na korytarz.
— Mam
kolejne dziecko. Zrobimy to ze znieczuleniem. Przyjdźcie jutro do
mnie do szpitalnej przychodni. Po piętnastej.
Następnego
dnia, mama Marysi wyszła wcześniej z pracy. Tym razem obrały
kierunek do szpitala, w którym doktor Korzuch przyjmował na
oddziale pediatrycznym. Budynek szpitalny był szary i wysoki. Gdy
mała Marysia stała przed nim wydawał się wbijać aż pod niebo,
gdy tak naprawdę miał może trzy piętra. Nie tak oswojony, jak
rejonowa przychodnia. Minęły karetkę, która zaparkowała przed
wejściem i weszły przez Izbę Przyjęć. Szły labiryntem
korytarzy. Tutaj także w powietrzu unosił się zapach, który
Marysia pamiętała z przychodni. Wydawał się bardziej intensywny.
Marysia wciągała go do nosa, skąd rozchodził się po całym
ciele. Pierwsza faza znieczulenia. Ściskała rękę mamy.
— Nie
bój się, kochanie. Doktor znieczuli twój pośladek. Poczujesz
tylko lekki zastrzyk i nic więcej.
Perspektywa
zastrzyku także nie zachwycała Marysi. Widocznie dorośli uznali,
że takie ukłucie jest niczym w porównaniu z wydłubywaniem
drzazgi. Dotarły wreszcie do gabinetu doktor Korzuch czekał już z
pielęgniarką. Pielęgniarka była prawie tak stara jak mama. Łypała
wielkimi oczyma zza grubych szkieł. Przypominała trochę panią
świetliczankę ze szkoły Marysi, tylko miała jasne włosy, było
sporo niższa i musiała ważyć więcej. Marysia uznała, że
obecność pielęgniarki tutaj, to dowód na to, że sprawa jest
rzeczywiście poważna. Doktor zatarł z uśmiechem dłonie.
— To
zapraszam na kozetkę.
Dziewczynka
ułożyła się na brzuchu. Rutynowo. Jakby robiła to od urodzenia.
Kozetka ustawiona była przy bocznej ze ścian, tuż pod oknem.
Marysia miała dobry widok na to, co działo się na zewnątrz. Na
zewnątrz lipcowe słońce nie żałowało promieni. Szumiały
kwitnące
lipy i pszczoły zajęte zbieraniem pyłku. Usłyszała znajomy,
metalowy chrzęst. Doktor i pielęgniarka krzątali się obok.
— Pani
Tereso, ten urlop to zaczyna pani jutro?
— Od
poniedziałku, panie doktorze.
Jedna
z pszczół wleciała do gabinetu. Zakręciła kilka pętelek w
powietrzu i zniknęła gdzieś w głębi gabinetu.
— To
gdzie pani wyjeżdża? Jakieś wczasy?
— Gdzie
tam wczasy. Do rodziny jadę na wieś. Człowiek pooddycha trochę
świeżym powietrzem. W polu też pomoże. Znieczulenie już gotowe.
Pszczoła
latała gdzieś po gabinecie. Marysia słyszała charakterystyczne
drganie w uchu. Czy tylko ona ją zauważyła? Co jeśli pszczoła
usiądzie na jej tyłku i użądli? Może użądli w miejsce, gdzie
weszła drzazga? Drzazga to przecież kawałek drzewa. Pszczoły
lubią drzewa. Drganie zamilkło. Nie pocieszyło to Marysi.
Wiedziała, że owad gdzieś usiadł? Tylko gdzie?
— A
państwo, gdzie spędzacie urlop?
— Jadę
z córką nad morze. Na dwa tygodnie. Mąż dojedzie na kilka dni. –
usłyszała głos mamy.
— Tak,
jod jest bardzo ważny dla zdrowia dziecka. Proszę, pani Tereso.
Marysia
poczuła chłodne głaskanie wacikiem. Potem ukłucie.
— Ała!
— To
chwila. Zaraz nic nie będziesz czuła.
Pszczoła
ponownie pojawiła się przy oknie. Usiadła na szybie. Wędrowała
po niej wpatrzona w kwiaty lipy i zapracowane towarzyszki. Powietrze
drgało od jej irytacji.
— Ja
tam raz byłam nad morzem. Z mężem. Miał fundusz wczasów
pracowniczych. Jak jeszcze jego zakład nie upadł. Jednak u rodziny
to zawsze najprzyjemniej. Tam nad morzem, państwo sobie coś
wykupili, czy też do rodziny?
— Tak,
wczasy w ośrodku wypoczynkowym.
— Miało
się pieniądze na te ośrodki i wczasy, ale przyszedł Balcerowicz
i…
— Pani
Tereso.
Doktor
Korzuch znacząco zawiesił głos. Gabinet lekarski był miejscem
diagnoz medycznych, nie ekonomicznych. Cokolwiek by się nie
wydarzyło w kraju te dwa, trzy lata wcześniej. Pszczoła
podskakiwała rytmicznie na szybie.
— Zapomniałem
się spytać, czy pani albo córka nie jesteście uczulone na jad
pszczeli? My ty już do nich jesteśmy przyzwyczajeni. Takie piękne
lipy za oknem.
— Nie
jesteśmy. Dopiero zauważyłam tę pszczołę.
— Pani
Tereso, chyba już zaczynamy. Proszę…
Dalsza
część zdania zasypana została chrzęstem metalu na tacce.
Lekarskie narzędzia wykonały na niej kilka figur tanecznych.
Marysia ponownie wyobraziła sobie, jak groźnie muszą wyglądać.
Poczuła dotknięcie.
— Ałaaaaaaaa!
W
pokoju zapanowała konsternacja. Dotknięcie powtórzyło się. Było
boleśniejsze. Marysia znowu zakrzyczała.
— Córeczko,
co się dzieje?
— Znieczulenie
powinno już działać. Pani Tereso?
— Normalna
dawka doktorze. Musi działać.
— To
poczekajmy jeszcze.
Zapanowała
cisza. Cisza przetykana stukotami pszczoły o szybę. Do gabinetu
wleciała kolejna. Marysia ciągle leżała. Tyłek zrobił się
chłodny. Chłodny, ale nieznieczulony. Znieczulenie nie działało.
Czuła to. Doktor tym razem musiał nachylić się bez ostrzeżenia,
ale dziewczynka była czujna.
— Ała!
Rozpłakała
się. Dwie pszczoły atakowały zawzięcie szybę.
— Czy
możecie Państwo coś jednak zrobić z tymi pszczołami?
— To
na prawdę dobre znieczulenie. Prawda doktorze?
— Może
ten środek nie działa? Spróbujemy z innym.
— Znieczulicie
dziś Państwo córkę kolejnym środkiem?!
Dorośli
ponownie zawiesili głos.
— Nie
dziś. Tamten powinien przestać działać.
Wychodząc
z gabinetu usłyszały jeszcze doktora Korzucha.
— Pani
Tereso, proszę coś zrobić z tymi pszczołami. Wleciała już
trzecia.
Przez
następne tygodnie, Marysia była bohaterką na osiedlu. Nie każdy
żyje tak długo z drzazgą w tyłku. Z czasem nie było to nawet
takie trudne. Pośladek przestał boleć. Mama oglądała go, co
wieczór, by sprawdzić, czy nie ma stanu zapalnego. Marysia nie
wiedziała, jak może wyglądać taki stan palny. Wyobrażała go
sobie, jako mały pożar, tam z tyłu. Nic tam jednak nie płonęło.
Mogła normalnie siadać, bawić się. Drzazga stała się integralną
częścią jej ciała. Polubiły się.
— Mamo,
ta drzazga już mi nie przeszkadza. Po co mam chodzić do doktora
Korzucha?
— Daj
spokój dziecko. Ja tu się bez przerwy denerwuję, czy tam nic się
nie babrze, a tobie się drzazga podoba.
Termin
kolejnej wizyty w przyszpitalnej przychodni musiał zostać
przesunięty. Doktor Korzuch wyjechał na dwutygodniowy urlop. Jego
powrót nakładał się na wyjazd nad morze Marysi z mamą.
Dziewczynka czuła się dobrze, uznano, więc, że nie trzeba
przekładać wczasów.
Marysia
na razie biegała po osiedlu z Olą i Agatką. Z nadejściem lata
budowy wielu domów przyśpieszyły. Znikały, nadbudowywane przez
budynki, fundamenty. W okolicy roiło się od robotników
budowlanych. Spaleni słońcem mężczyźni, którzy pod koniec dnia,
ustawiali się w najbliższym sklepie w kolejce. Ustawiali się, by
wykupić „zestaw podstawowy” – chleb,
puszkę
mielonki wieprzowej lub paprykarzu plus trzy piwa, opcjonalnie litr
wódki na dwóch. Ze względu na nich, babcia opiekująca się tego
lata Marysią, nie chciała, aby dziewczynka opuszczała teren
ogrodu. Uważała, że mała dziewczynka nie powinna natykać się na
hordy pogwizdujących, spoconych mężczyzn, wyrzucających z siebie
dowcipy ciężkiego kalibru. Tylko mama Marysi komentowała czasem
żartobliwie i cicho, że to nie budowa Nowej Huty.
Ogród
nie miał jeszcze siatki. Oprócz dwóch, chwiejących się od
brzemienia młodości, drzewek owocowych – wiśni i czereśni, nie
działo się tam nic ciekawego. W południe słońce brało w
posiadanie cały teren, nawet małe drzewka, które nie mogły
jeszcze dawać cienia. Marysia wymykała się do dziewczynek.
Siedziały
teraz na chodach jednego z domów i skubały słonecznik. Od reszty
budynków odróżniała go tabliczka w jednym z okien. Tabliczka
miała napis „Na sprzedaż”. Podobne tabliczki były jeszcze na
dwóch innych domach. Dziwiło to Marysię.
— Po
co budować dom i zaraz go sprzedawać?
— Tata
mówi, że to przez Balcerowicza i inflację. Ludzi zjadły kredyty.
Olka
jak zawsze miała najświeższe informacje o budowach na osiedlu.
Agata skubnęła słonecznika.
— A
co to są kredyty?
Żadna
z dziewczynek nie wiedziała. Tak jak nie wiedziały, co to inflacja,
hiperinflacja i co złego jest w Balcerowiczu. Lipiec powoli
przechodził w sierpień. Słońce nadal grzało. Ulicą przeszło
trzech młodych chłopaków. Mieli na sobie tylko spodnie
ogrodniczki. Kolor ubrania był trudny do ustalenia. Zasypane jasnym
pyłem, upstrzone plamami. Wiekowo wyszli dopiero z poziomu szkoły
średniej, ale dla trzech małych dziewczynek wydawali się
mężczyznami. Tylko trochę młodszymi od ojców. Agata podniosła
się.
— Dzień
dobry.
— Dzień
dobry, Agatka!
Młodzi
uśmiechnęli się i poszli dalej. Marysia rzuciła koleżance
zdziwione spojrzenie.
— Skąd
ich znasz?
— Mieszkają
u nas.
— Tata
polecił im pokoje u rodziców Agaty. Robotnicy pracują dla niego.
Olka
także znała tych chłopaków. Nie widziała jednak powodu by się z
nimi bratać. Marysia była nadal zdziwiona.
— Wynajmujecie
pokoje?
— Tak,
wszystkie na piętrze.
— Ale
po co?
Marysia
nie mogła pojąć, jak sześcioosobowa rodzina, mając tak duży
dom, zamieszkuje tylko jego dwa pokoje. Jeden zajmowali rodzice
Agaty. W drugim mieszkała ona i troje jej młodszego rodzeństwa.
Jej brat kończył właśnie pierwszą klasę, a bliźniaczki
chodziły do przedszkola. Po co budować wielki dom i wpuszczać do
niego obcych ludzi?
— Rodzicom
potrzebne są pieniądze.
— Też
macie kredyt?
-
Nie wiem. Nie wiem, jak wygląda kredyt.
Słonecznik
został już wydłubany prawie w całości. U stóp dziewczynek
ścieliło się poszycie z rozdłubanych pestek. Ola spojrzała na
Marysię.
— Nie
boli cię?
— Co?
— Tyłek.
Wciąż masz drzazgę?
— Mam.
Wcale jej nie czuję.
Rzeczywiście,
Marysia mogła powiedzieć, ze jest całkowicie zdrowa. Tak jak przed
tą pechową zabawą na deskach. Drzazga stała się częścią jej
ciała, jak serce, czy żołądek. Zapomniałaby o niej, gdyby nie
inni. Imponowało jej jednak, to coś, co widziała w oczach
koleżanek. Mieszaninę strachu i podziwu. Była dziewczynką z
drzazgą w tyłku. Dlatego dodała:
— I
nie mam stanu palnego.
— Moją
mamę poród bolał.
Kilka
dni wcześniej, mama Olgi urodziła chłopca i tym przynajmniej
dziewczynka mogła przebić drzazgę w tyłku koleżanki.
—
Czy to bolało?
—
Jasne, że bolało.
—
Poród zawsze bardzo boli.
—
Moją mamę zszywali.
Ola
z Agatką zaczęły na wyścigi tłumaczyć. Jako posiadające
młodsze rodzeństwo i matki, które rodziły nie tak dawno, czuły
się upoważnione do wyjaśnień.
—
Boli bardziej niż wyjęcie
drzazgi?
—
Jasne. Popatrz, jakie dziecko
jest wielkie.
—
Nie dają zastrzyku
znieczulającego?
—
No, co ty.
Marysię
to zadziwiło. Dzieci rodzi się w szpitalu. A w szpitalu jest
lekarz, pielęgniarki, aparatura medyczna, leki. Strzykawki ze
środkiem znieczulającym też. Skoro poród w szpitalu boli, to, po
co tam jechać? Można urodzić w domu. Ulicą ponownie przeszło
trzech młodych robotników. Pogwizdywali jeden z przebojów gali
chodnikowej. Wracając ze sklepu, nieśli plastikowe siatki.
Wypełnione były, dźwięcznie stukającymi o siebie, szklanymi
butelkami. Marysię zastanowiła jeszcze jedna kwestia. Doktor
Korzuch miał drzazgę z jej tyłka wydłubać.
—
Jak się rodzi dziecko?
—
Jak to jak się rodzi?
—
Jest w brzuchu, tak? To jak
wychodzi?
Zapadło
milczenie. W tle było słychać szum pracującej na sąsiedniej
posesji betoniarki. Ola i Agata spojrzały się na siebie. Ta
pierwsza wykazała się lepszym refleksem.
—
Spytaj się taty.
— Po
co?
—
Jest lekarzem.
—
Jest dentystą, nie lekarzem. To
wasze mamy rodziły dzieci.
— Na
pewno twój tata ma jakiegoś kolegę lekarza. Niech się spyta
kolegi i ci powie.
— A
ty opowiesz nam. – podsumowała temat Agata.
„Chciałbym
cię mydlić mydełkiem Fa / Byłoby miło / Szaba daba da”.
Melodia gwizdana przez robotników krążyła teraz po głowie
Marysi, jak natrętna mucha. Jej rodzice nie słuchali takich
piosenek. Za to sąsiedzi często spędzali wieczory z magnetofonem
wyniesionym do ogrodu. „Mydełko Fa” było jednym z wielu ich
ulubionych przebojów. Rodzice zamykali okna. Babcia Janinka
komentowała, że takie są konsekwencje przeprowadzki na
przedmieścia. Wieś wchodzi do miasta. Nie odwrotnie.
— Ja
będę miała tylko jedno dziecko. – Olka rzuciła pustym
słonecznikiem pod schody – Poród boli. Wystarczy raz.
— A
ja bym chciała mieć trójkę dzieci. – Agatka wystawiła twarz do
słońca.
— Po
co ci tyle dzieci?
—
Chcę mieć chłopczyka i
dziewczynkę. A ty będziesz musiała wybierać, czy syn, czy córka.
—
Chłopiec i dziewczynka to dwoje
dzieci. Po co ci trzecie? – Olga zasłoniła dłonią twarz
koleżance.
— A
ty Marysia?
Agata
odsunęła dłoń i spojrzała na milczącą dotąd Manię. Ta
przysłuchiwała się rozmowie koleżanek i ciągle nie mogła
wyrzucić z głowy natrętnego „szabadabada”. Bardziej zajmowało
ją, jak pozbyć się tego rytmu i melodii. Im bardziej na tym
myślała, tym bardziej piosenka wracała.
—
Nie wiem.
—
Jak to nie wiesz?
Dziewczynki
patrzyły na Marysię zaskoczone. Melodia urwała się.
— A
muszę mieć dzieci?
—
Każda kobieta ma dzieci. –
Olga wzruszyła ramionami.
—
Chyba znowu boli mnie drzazga.
Marysia
chciała podkreślić, że jej ciało dotknęło coś poważniejszego
niż ciąża. Od dłuższego siedzenia, naprawdę rozbolał ją
tyłek. Bała się, że ugniatała go na tych schodach tak długo, aż
beton dotarł do drzazgi.
— O
rany. Muszę lecieć na obiad.
Agata
zerwała się i zbiegła po schodach. Za nią podążyła Ola. A
Marysia przypomniała sobie, że jutro doktor Korzuch wraca z urlopu
i będzie szła na kolejną wizytę. Już nie siedziała, szła za
dziewczynami. A i tak czuła, jakby tyłek naprawdę ją bolał. Może
od tego siedzenia na zimnym betonie, jednak dostała tego stanu
palnego?
W
gabinecie doktora Korzucha jedynie lipy za oknem już nie kwitły i
pszczoły zmieniły miejsce zbierania pyłków. Ten sam gabinet. Ten
sam pan doktor. Ta sama pielęgniarka. Ten sam, łaskoczący przełyk,
zapach szpitala. Ta sama kozetka. Ten sam brzęk instrumentów
lekarskich. Za to inny środek znieczulający. Ta sama Marysia.
—
Auć! Auć!
—
Marysia, jak może cię nadal
boleć?
—
Panie doktorze, bywają takie
nadwrażliwe dzieciaki.
Pielęgniarka
przysiadła na krześle obok mamy dziewczynki i potrząsnęła jej
dłonią. Mama miała zdezorientowaną minę.
—
Panie doktorze. Co teraz?
—
Znieczulenie działa. To dziecko
nie chce współpracować.
Doktor
Korzuch usiadł na kozetce obok Marysi. Ta zdążyła już się
podnieść. Delikatnie dotknęła tyłkiem kozetki. Pośladek bolał
po zastrzyku. Bała się, że teraz drzazga zacznie się
przemieszczać. Doktor poklepał dziewczynkę po plecach.
— Tę
to tylko uśpić.
Pielęgniarka
pokiwała ze śmiechem głową. Mamie Marysi do śmiechu nie było.
Spojrzała zaskoczona na lekarza. Ten też się roześmiał.
— O
narkozę mi chodziło. Wyjmiemy drzazgę w znieczuleniu ogólnym.
Innego wyjścia nie widzę.
—
Tutaj, panie doktorze?
—
Pani Piłat, ależ nie. W
szpitalu dziecięcym zaraz wypiszę skierowanie.
Marysia
była zadowolona. Tego dnia, ponownie, jej tyłkowi nic nie groziło.
Żadne ponowne kłucie, ani drążenie. Nawet sam tyłek zrozumiał
wagę chwili, bo przestał boleć. W ogóle jakby ze wszystkim
przestał. Dziewczynka bała się o tym pisnąć, choć słówkiem.
Znowu kazaliby się jej położyć na brzuchu. Gapić się w okno.
Rozcięliby jej tyłek. A tak wszystko zostało odroczone. W dodatku,
Marysia, ponownie zrobi wrażenie wśród dzieci z osiedla. Drzazga w
tyłku była już nudna. Pobyt w szpitalu był lepszy.
Tego
dnia, w domu odbyła się narada rodzinna. Tata nie był zachwycony
pomysłem z narkozą.
— To
nie jest zwyczajny zabieg. Może mieć poważne konsekwencje.
—
Doktor mówił, że nie ma
innego wyjścia.
— Za
bardzo rozczulacie się nad tym dzieckiem.
Dyskusja
toczyła się w kuchni. Był wtorek. Dzień, kiedy tata kończył
wcześniej pracę w gabinecie. Spędzał czas z rodziną. Babcia,
opiekująca się tego lata Marysią, nie wyszła jeszcze do domu.
Mama obierała ziemniaki na obiad. Na patelni skwierczały brunatne
główki kotletów mielonych. W ciągu dnia, kuchnia zdążyła
nabrać letniego słońca. Teraz, po południu, łącząc się z
ciepłem obiadu oddawała je domownikom. Okno było otwarte na
oścież. Nie tylko z powodu temperatury. Babcia Janinka siedziała z
kawą przy kuchennym stole. Kuchnia wychodziła na schody wejściowe,
furtkę i uliczkę osiedlową. Wygodne by obserwować życie okolicy.
Niekoniecznie w trakcie gorących dyskusji.
Babcia
razem z dymem wciągnęła zapach mięsa.
—
Zrobiłam Januszek kotlety.
Takie jak lubisz.
—
Mówiłam Janino, że nie musisz
gotować obiadów. Ja to zrobię. Ktoś tylko musi spojrzeć na
Marysię.
—
Tylko? To dziecko rośnie jak
chwast. Tylko biega za dzieciakami po osiedlu. A potem są te
drzazgi.
—
Mamo, są wakacje.
Tata
już się przebrał. Zrzucił uniform godnego zaufania specjalisty.
Zrzucił na rzecz ojca rodziny wypoczywającego po pracy w sierpniowy
wieczór. Miał na sobie podkoszulek i szorty. Siedział, tak jak
babcia przy stole.
Babcia
była terminem umownym. Dla syna była mamą. Dla synowej Janiną.
Dla Marysi Magdusi była babcią Janinką. Jedyny dowód, że
przekroczyła kobiecą smugę cienia. Cienia, za którym czai się
złowrogi termin – przekwitanie. Miała w sobie wszystkie atrybuty
kobiety niedającej czasowi za wygraną. Nadal prowadziła swoją
praktykę lekarską. Trzymała dobrą figurę, odzianą w ubrania nie
starsze niż dwadzieścia cztery miesiące. Miałą także stałego
adoratora. Nie była babcią. Była kobietą w pełni szóstej dekady
życia. Stać ją było na zamknięcie gabinetu na większość lata.
Część tego czasu spędzała z jedynym dzieckiem swojego jedynego
dziecka.
Tata
Marysi nadal nie był przekonany, co do zabiegu w narkozie. Głód
nie wpływał pozytywnie na jego myślenie. Kotlety, nie dość, że
skwierczały, to coraz bardziej wypełniały sierpniowe powietrze
swoim aromatem.
— W
takim razie trzeba odwołać wyjazd na kolonie.
Wszyscy
o tym zapomnieli. Dwa środkowe tygodnie sierpnia, Marysia miała
spędzić nad jeziorem. Wyjazd był już za trzy dni. Kotlety
skwierczały niecierpliwie.
— Ja
chcę jechać na kolonie!
—
Nie mogę pozwolić byś jechała
w takim stanie. Trzeba cię regularnie kontrolować. Kto tam weźmie
za ciebie odpowiedzialność?
Mama
włączyła gaz pod garnkiem z ziemniakami. Sięgnęła po solniczkę.
Zawahała się chwilę, próbując odtworzyć sekwencję poprzednich
czynności. Posoliła wodę.
—
Kto zajmie się nią kiedy
zostanie w domu?
— Na
mnie nie liczcie. Jadę do Ciechocinka. Połowę lata już z nią
spędziłam.
Janina
wyciągnęła z torebki paczkę papierosów. Stuknęła paczką o
stół, wyciągnęła jeden. Kotlety skwierczały zmęczone. Aromat w
kuchni jakby zgęstniał. Mama Marysi posoliła wodę z ziemniakami.
Woda zaczęła wypuszczać pierwsze niesforne bąble. Janina zapaliła
papierosa.
—
Janino!
—
Mówiłam, połowę lata. Dwa
tygodnie.
—
Janino, papieros. Proszę zgaś
go.
—
Żeby człowiek nie mógł
zapalić w domu? Januszek, zapal synku.
—
Mamo, postanowiliśmy z Hanią,
że palimy tylko w ogrodzie.
Papieros
zawisł pomiędzy stołem, a ustami Janiny. Pytająco zatrzymał się
w powietrzu. Ziemniaki bulgotały razem z wodą. Powietrze
skwierczało razem z kotletami.
— Co
za czasy. Jeszcze w pracy i na ulicy zabronią ludziom palić.
Mama
Marysi chciała posolić ziemniaki. Jej wzrok padł jednak na
patelnię. Dopiero w tej chwili obecni zauważyli dym w kuchni.
Zaczęli mówić jednocześnie, niekoniecznie o paleniu papierosów i
operacji Marysi. Sama Marysia wolała wyjść do dziewczyn na
osiedle.
Gdy
wróciła po godzinie w domu było już spokojnie. Babcia Janinka
wróciła do siebie. Tata czytał gazetę w salonie. A mama siedziała
przy stoliku w ogrodzie. Ogród był na razie bytem dość umownym.
Posesja ogrodzona była fundamentem i zwyczajną siatką. W miejscu
na furtkę i bramę zionęły na razie zapraszające dziury.
Zaproszenie przyjęła trawa, wyrosnąwszy bujnie. Oprócz drzewek,
niewiele wyższych od Marysi, w kącie piętrzyła się sterta
cegieł, desek, i rolka papy. Pozostałości po zakończonej budowie
domu. Pierwszy rok życia mieszkańców w nowym domu. Pierwszy rok
rozrastania się ich ogrodu.
Mama
siedziała przy stoliku i paliła papierosa. Marysia zamiast
krzesełka obok, wybrała jej kolana.
—
Poczekaj kochanie. Palę
papierosa.
Mama
zdusiła nieopalony kawałek w popielniczce. Marysia przytuliła się
do niej.
—
Naprawdę nie pojadę na
kolonie?
— W
te wakacje już nie. Pojedziesz za rok. Teraz załatwiamy ci miejsce
w szpitalu.
—
To, kto zostanie teraz ze mną w
wakacje?
— Ja
zostanę.
Mama
objęła Marysię ramionami. Siedziały teraz razem przytulone.
—
Opowiedz mi jak byłam mała i
zachorowałam na ospę.
Marysia
często pytała się o jakieś historie z jej wczesnego dzieciństwa.
Jak uczyła się chodzić i potknęła się na progu pokoju. Jak
rodzice przywieźli ją ze szpitala po narodzeniu i nie wiedzieli,
gdzie położyć. Jak zamiast pierwszego słowa wypowiedziała ich od
razy trzy. A mama snuła opowieści.
Z
ogrodu obok dobiegał zapach maciejki. Sąsiedzi wprowadzili się rok
wcześniej. Ich ogródek z etapu żłobka wszedł w ten przedszkolny.
Lato
przeminęło. Ptaki jeszcze o tym nie wiedziały. Minie jeszcze
trochę czasu, zanim zbiorą się do odlotu. Dnie konsekwentnie
ulegały skróceniu. Choć nie widać było tego aż tak bardzo.
Astronomicznego lata pozostała jedna trzecia. Jednak dla większości
ono już zakończyło się razem z sierpniem i wakacjami.
Marysia
pierwszy dzień września miała spędzić w szkole. W nowej szkole.
W nowej klasie. Razem z Olą i Agatką. Zamiast tego siedziała, w
towarzystwie mamy, w Izbie Przyjęć szpitala dziecięcego. Doktor
Korzuch tu nie pracował. Pracował tu całkiem inny lekarz, którego
Marysia nie znała. Znał go tata dziewczynki. Dzięki niemu udało
się znaleźć miejsce na oddziale. W tyłku Marysi nadal gościła
drzazga. Sam tyłek od dawna nie bolał. I tylko większość wakacji
spędzonych w domu, przypominała jej, czemu zawdzięcza taką formę
wypoczynku. Dorośli także o tym przypominali oglądając Marysię
codziennie. Tak naprawdę to oglądali ją, co drugi, a potem, co
trzeci.
Czasami
sama dziewczynka zastanawiała się, co teraz może dziać się z
drzazgą? Fakt, że mikroskopijny kawałek drewna może nadal tkwić
leniwie w tym samym punkcie tyłka wydawał jej się mało ciekawy. A
gdyby tak drzazga wyruszyła w wędrówkę po marysinym ciele?
Drążyła swoje korytarze, kręte bardziej lub mniej. I tak dotarła
na przykład, do środka brzucha. Siedzi tam teraz obok jedzenia.
Inna możliwość. Drzazga dostaje się do żyły z krwią i wędruje
tym korytarzem, płynie niesiona czerwonym nurtem. Zwiedza każdy
zakątek jej ciała. Jedno było wiadome. Drzazga nie opuściła
tyłka Marysi ani razu w trakcie ostatnich kilkudziesięciu dni.
W
Izbie Przyjęć jest spokojnie. To nie ostry dyżur. Nie ma nagłych
przypadków, zaskakujących bólem, złamaniem, czy chorobą.
Większość obecnych wie, co czeka ich tego dnia. Większość. Bo
co może wiedzieć o przyszłości roczna dziewczynka, podskakująca
na kolanach taty? Albo ten biegający po korytarzu trzylatek? Czy oni
w ogóle są na coś chorzy? Marysia jest wśród nich najstarsza.
Czuje się tutaj nie na miejscu. To szpital dziecięcy. Czy ona jest
jeszcze dzieckiem? Za rok skończy jedenaście lat i będzie
nastolatką. Nastolatka to nie dziecko. Czy są szpitale dla
nastolatków? A może oni już leżą w szpitalach dla dorosłych?
Marysia chce o to spytać mamę, ale ta ma napięty wyraz twarzy.
Pielęgniarka
zabiera w końcu dziewczynkę na salę. Sala jest na drugim piętrze.
Mama zostaje na dole schodów. Za oknem nie ma drzew, tylko szara
płachta parkingu dla samochodów. Marysia trochę się obawia, ale
skoro mówili jej, że będzie cały czas spała, stara się zachować
spokój. Na sali operacyjnej przypomina sobie, że chciała zabrać
drzazgę do domu na pamiątkę. W następnej sekundzie zasypia.
Budzi
się po chwili. Obok siedzi mama. Czy Marysia będzie miała następną
operację, skoro teraz udało jej się zasnąć tylko na kilka
sekund? Pozwolono mamie wejść na salę operacyjną? Pani Piłat
uśmiecha się.
—
Już po wszystkim. Po operacji.
— A
co z drzazgą? – dziewczynka przypomina sobie swoją ostatnią myśl
przed narkozą
—
Uległa absorpcji. Nic już tam
nie było.
Marysia
zrobiła zdziwioną minę. Mama wytłumaczyła dokładniej.
—
Roztopiła się, rozłożyła.
Jednak
Marysia zabierze drzazgę na pamiątkę do domu.
Komentarze
Prześlij komentarz