Przejdź do głównej zawartości

Mama nie dzwoni, cz. 1

MAMA NIE DZWONI, cz 1

Mama nie chce zadzwonić, a ja głupia ciągle czekam na jej telefon. Telefony były o dziwnych porach - w środku dnia, w środku spotkania towarzyskiego, w środku stosunku seksualnego. Miała piękne wyczucie czasu. Nigdy nie udało jej się utrafić w moment, gdy miałam wolną chwilę. Może ja nie miewam wolnych chwil? Czy ja nie mogłam do niej zatelefonować? Jak najbardziej mogłam. Miałam nawet zapisane przypomnienie w telefonie komórkowym. Porozmawiałam z nią kilka minut i przenosiłam przypomnienie na następny tydzień. Zdarzało się jednak, że wypadało mi jakieś ważne wydarzenie, spotkanie i zapisywałam telefoniczną notatkę na dzień następny, potem następny i następny. Jakoś tak się przeciągało. Aż mama sama dzwoniła.
W każdym razie, łapię się co jakiś czas na tym, że czekam na jej telefon. Nie dzwoniła już od wielu dni. To nie w jej stylu.

KILKA TYGODNI WCZEŚNIEJ
Zamęt i przerażenie. Gdy opada pierwszy ból i wysychają pierwsze łzy, nadchodzą myśli. Kto wyprawi konsolację? Kto urządzi święta w tym roku? Wigilię z dwunastoma potrawami, każdą wykonaną w domowej kuchni, nie zamówioną w cateringu. Kto jest teraz kobiecą głową rodu? Nie ja przecież.
W końcu ustalamy - mięsa piecze ojciec, ja wieczór przed pogrzebem spędzam na zrobieniu kilku sałatek. To jeszcze potrafię. Ciasta kupiłam w cukierni. W dzień pogrzebu staję się Wielką Logistyczką. Od rana mam precyzyjny plan - kiedy rozłożyć stół i talerze, kiedy majonez do sałatek, ostatnie drobne zakupy. Jest lato, więc do ostatniej chwili jedzenie będzie w lodówce. Z cmentarza ja i kuzynka wracamy przed wszystkimi - schab grzeje się w piekarniku, kurczak podgrzewa kuchenka mikrofalowa, na palniku gazowym nabiera ciepła kapusta i rosół (nieocenione  ciotki przywiozły). Gdy nadjeżdżają żałobnicy, wszystko dzieje się jak na sprawnej taśmie – zupa do miseczek, soki do dzbanów, na wielkie półmiski idą kawałki mięs, sałatki czekają już na stole. Po chwili na tacy wracają puste naczynia.
Gdy wszyscy już wyszli następuje rytuał mycia naczyń. Kilkadziesiąt głębokich i płytkich talerzy, talerzyków, szklanek, szklaneczek, widelców, noży, łyżek, łyżeczek, kilka półmisków i garnków. Sprawnie jak automat. Dopóki szklanka nie rozprysnęła się w dłoniach. Ze zmęczenia. Na pewno.

KILKA DNI WCZEŚNIEJ
Przestaliśmy rozumieć mamę. Najpierw nie chciała nic jeść w szpitalu. Bo te wszystkie kleiki mają ten sam smak i ona już nie ma do nich sił. To samo na śniadanie, to samo na obiad, to samo na kolację. Jedynie kompot owocowy ją ratował, codziennie przygotowuję jej nowy i albo ja, albo tata zawozimy jej do szpitala. Teraz nie chce nic pić. Bo ona przez całe życie piła jedną kawę do śniadania, po herbacie do obiadu, kolacji i to wystarczyło. Teraz nie potrafi się zmusić. Szczególnie, że wolno jej pić tylko niegazowaną wodę, a tej nie cierpi. Przenieśli ją na OIOM. Jest źle, jest bardzo źle. Przez tę niechęć do picia i wieloletnie picie małych ilości płynów, ma nadwyrężone nerki, coraz gorzej pracują. Dostaje leki w kroplówkach, ale nie ma już gdzie wkłuwać wenflonu, ciało ma w fioletowych wybroczynach. Trzeba było wezwać chirurga, by wkłuł się w inne miejsce, gdzieś przy szyi.
Mama już nie może się ruszyć. Myję ją delikatnie gąbką, a salowa podtrzymuje jej ciało. Wycieram delikatnie ręcznikiem. Teraz jeszcze zmiana koszuli nocnej. Muszę przy każdej wizycie przypilnować by piła co chwilę chociaż malutki łyczek tej nieszczęsnej wody. I nie zważać na to, że kaprysi i marudzi jak małe dziecko. Muszę już lecieć, a mama też jest zmęczona, chce spać. Całuję ją w usta. Jutro przyjedzie do niej tata, ja za dwa dni.

KILKA DNI WCZEŚNIEJ
Torbę z ubraniami zostawiłam na korytarzu. Mama drzemie w pokoju, potem się z nią zobaczę, na razie napiję się herbaty. Mama jest z dnia na dzień coraz słabsza i nie daje już rady z prowadzeniem domu, boimy się zostawiać ją samą. Powinna siedzieć, albo leżeć, jeść lekkostrawne potrawy, dużo odpoczywać i nabierać sił. Na razie wzięłam tylko kilka dni urlopu, mam nadzieję, że przez ten czas uda się na tyle podbudować jej zdrowie, że dalej da sobie radę sama. Jeśli nie, to postaram się jeszcze z nią posiedzieć. Ja i mama we dwie same w domu przez większość dnia (tata chodzi do pracy). To się chyba nigdy nie zdarzyło. Co razem robić, o czym rozmawiać? Planowałam, że wezmę kilka płyt z filmami i będziemy razem oglądać po kolei. Nie mam dwóch ulubionych filmów mamy, przy których czasem płacze - “Stalowe magnolie” Herberta Rossa i “Wysokie Obcasy” Almodovara. Dziwnym zbiegiem okoliczności, oba filmy o niełatwych stosunkach pomiędzy matką a córką.
Na razie jest oglądanie telewizji śniadaniowej. Potem ukrywam się za zakupami, przygotowywaniem posiłków, sprzątaniem domu. Czasem trzeba pomóc mamie wstać z łóżka, bo ciężko jest jej się dźwignąć. Często śpi. Potem wraca z pracy tata. Tych dni miało być kilka, ale następnego dnia jest bardzo źle. Kłótnia w szpitalu by ją przyjęli. Robią to w akcie łaski.

MIESIĄC WCZEŚNIEJ
Wpadam zdyszana do szpitala. Mama leży w kameralnej, dwuosobowej sali, ale ta kameralność ją dobija - jej współlokatorka ma chyba depresję, hipochondrię i ciągle narzeka na los. Mama oczywiście czuje się świetnie i już chce wracać do domu. To tylko obserwacja i kilka kroplówek na wzmocnienie. Miesięczne kłopoty z żołądkiem osłabiły organizm. 
Nie pomagają leki przepisywane przez kolejnych lekarzy. Sugeruję, że mogłaby znowu zbadać hormony tarczycy, być może to nadczynność potęguje problemy, zapisałam ją nawet na wizytę do endokrynologa. Mama macha lekceważąco ręką, dwa lata wcześniej ustabilizowała hormony i teraz na pewno jest wszystko w porządku. Bo ona zna się na tarczycy, wie co z nią nie tak i żeby dać jej spokój.

TRZY MIESIĄCE WCZEŚNIEJ
Mama płacze do słuchawki. Chce do mnie przyjechać do szpitala. Bo jej dziecko leży i cierpi, ono nigdy nie było w szpitalu na leczeniu, a teraz leży tam samotne i to po takiej tragedii. Chcę być sama, nie potrafię się dzielić bólem. Mama nadal płacze. Bo tak się przyzwyczaiła do myśli o wnuku, że latem będzie mogła się nim zająć. Też zaczynam płakać.

DZIEWIĘĆ MIESIĘCY WCZEŚNIEJ
Mama wszystkim sprawnie zarządza. Bo to ostatnia rzecz, jaką może zrobić dla tragicznie zmarłej siostry, wyprawić jej uroczysty, ostatni obiad. Dokładnie rozplanowała zakupy, ustaliła też dania - kiedy zrobić sałatki, jakie mięsa, zupę przygotować. Pomagam jej razem z kuzynką, córką zmarłej ciotki. Coś pokroić, coś przetrzeć, drobiazgi. Mama nie pozbawia się przyjemności zwrócenia mi uwagi, że ona w moim wieku miała już dwoje dzieci w szkole podstawowej, za sobą wyprawione jedno przyjęcie weselne, dwie uroczystości chrzcin, jedno komunijne i niezliczoną ilość wigilijnych kolacji, wielkanocnych śniadań. A ja jestem tylko ciągle gościem z ciastem z supermarketu w dłoniach. Chyba tylko przez przypadek nie było nic o tym, że wszystkie jej koleżanki są już babciami, a ona może się tylko chwalić szczeniakami Suni.
Mama docina też po swojemu, że znowu chyba przybrałam na wadze, nie to co ona - od drugiego porodu, przez ostatnie trzydzieści lat, utrzymuje tę samą szczupłą figurę. Trochę przytyła od leków na nadczynność tarczycy, ale kuracja jest już niepotrzebna i wraca do dawnej figury. Wybucham płaczem, wściekła na siebie, że łzy wyciskają mi dodatkowe kilogramy, a nie strata bliskiego członka rodziny. Mama też zaczyna płakać. Bo straciła młodszą siostrę i zraniła własne dziecko. Sytuacja jak w jakiejś wenezuelskiej telenoweli. Przytulam ją. Pierwszy raz w życiu. I ostatni.
Przychodzi dzień pogrzebu i wszystko toczy się gładko - gdy zjeżdżąją żałobnicy z cmentarza na stół trafiają szybko talerze z ciepłą, parującą zupą, półmiski z mięsami. Wieczorem wszystko zmywa ojciec.

JAKIŚ CZAS WCZEŚNIEJ
- Cześć, to ja.
- Mamo, czy mogę zadzwonić do ciebie jutro? Jestem teraz u znajomych.
- No dobrze, ale znowu cię w domu nie ma i nie ma. Czy ktoś tam gotuje?
- Tylko jadacie te świństwa na mieście.
-      Pa.

- Hej mamo, dzwoniłaś? Nie zdążyłam odebrać.
- Co tam porabiasz? Obiad już ugotowałaś?
- Właśnie pozmywałam.
- A co dzisiaj jedliście? Bo my mieliśmy gołąbki.
- Ryż z sosem, nic szczególnego.
- A sos pewnie z torebki. Żołądek sobie zniszczysz dziecko, ciągle tylko to sztuczne jedzenie do podgrzania. W domu zawsze miałaś zdrowe posiłki.
- Nie przesadzaj, nic mi się nie stanie.
-       To kiedy do nas przyjedziecie?
- W ten i następny weekend nie mogę, ale pod koniec miesiąca wpadnę.
- To na razie, pies woła, że chce na spacer.

- Cześć.
- Nie dzwonisz ostatnio.
-      Zadzwonię za godzinę, teraz jestem na warsztacie psychologicznym, właśnie kończy się przerwa. Cześć.

- Cześć dziecko, co tam porabiasz?
- Siedzę sobie na zwolnieniu lekarskim, przeziębiona jestem.
- Właśnie słyszę, że masz jakiś dziwny głos.
- Trochę chrypię i kaszlę.
- No widzisz! Kiedy z nami mieszkałaś, to prawie w ogóle nie chorowałaś. Miałaś doskonałą odporność. A teraz w tych blokach się przegrzewasz i tylko chorujesz.
- Wydaje ci się.
- A co bierzesz?
- Apap i Rutinoscorbin i leżę non stop w łóżku.
- To ja już nie przeszkadzam. Zdrowiej.

- Cześć. A co to za muzyka w tle?
- Mamo, jestem w pubie. Zadzwonię jutro. Cześć.

- O, automatyczna sekretarka. Znowu gdzieś cię nosi.

CDN

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pudełko

PUDEŁKO Gdzieś w lesie dalekim W zagajniku po lewej Gdzie przystanek brzozowy Jednak nie ten już mchem Porośnięty Za płytko widocznie Zakopałam pudełko Owinięte stanowczo Korzeniami nazbyt Czułymi W pudełku schowałam Szal łzami nasiąknięty Pinezki wspomnień ostre Malowane smutkiem Doświadczenia Tak szybko uciekłam Byle dalej od lasu Bez postoju na myśli Nie patrząc za siebie Zlękniona Czasem tylko przypadkiem Podróżując bez związku Mijam las mi nieznany Słysząc dziwne echo Wołania

Drzazga, rozdział 16

EPILOG: TEN PARK POMIEŚCI NAS WSZYSTKICH — Gdybym mogła cofnąć czas, przeżyłabym ten rok tak samo. — Nie można cofnąć czasu. Magda odgarnęła włosy z twarzy i spojrzała na siedzącą obok Agatę. Pokręciła głową. — Jeśli nie można cofnąć czasu, to skąd deja vu? — Historia się nie powtarza. Kołem się toczy. Agata ze śmiechem pogłaskała się po wypukłym brzuchu. Brzuch, jak to bywa w pierwszej ciąży, był ledwo widoczny. Ona, jak to bywa z debiutującą matką, bardzo chciała, by już był widoczny. Siedziały na ławce w parku. Lato po raz kolejny kończyło się. Jesień po raz kolejny zaczynała się. Chyba punkt dla Agaty. Magda miała chwilę, by rozejrzeć się dookoła. Świat zmieniał się niczym migawki w fotoplastykonie. Jednego dnia wybiegała z pracy w sypiącym śniegu, by innego zauważyć, ze zdziwieniem, że drzewa już wypuszczają pąki liści. Przebiła się przez migawki lata, krótkiego urlopu. Życie składało się z klikających obrazów. Każdy następny mocno różnił się od poprzedniego

Drzazga, rozdział 15

DOROTA: ZBYT DUŻO SŁÓW Ludzie słyszą, ale nie słuchają. Są wypełnieni słowami. Słowa zajmują każdą komórkę ich ciał. Kumulują się, by w końcu wylewać niczym lawa. Ludzie spotykają się po to, by zalewać się nawzajem strugami zdań. Zdania spadają prysznicem na człowieka, by spłynąć po nim jak fala światła. A gdy słowa opłyną, zsuną się ku ziemi i rozpryskują na wszystkie strony świata. Rzucane w siebie nawzajem czasem zderzają się, niekiedy mijają, a najczęściej wirują w powietrzu niczym pył. Nikt nie chce dostać pylicy płuc. Ludzie nie chcą trzymać w sobie słów. Słowa to zbędny element przemiany materii myśli. Trzeba się ich pozbyć. Taki świat widzi dookoła siebie Dorota. W taki wychodzi z domu. Wychodzi zbierać ludzkie słowa. To nie była już ta sama knajpa, jak ta z czasów studenckich. Dorota zamknęła za sobą drzwi i pierwsze, co ją uderzyło, to, że nic ją nie uderzyło. Nie było mgły z dymu papierosowego, tym różniącej się od naturalnej, że tamta nie skleja płuc. Uszy