Przejdź do głównej zawartości

Drzazga, rozdział 10


MARIA: ZIMA



Każda epoka ma swoje własne skrzypiące podłogi. W dzisiejszych mieszkaniach królują panele podłogowe. Nie skrzypią, ale stopy idące po nich wydają pewien charakterystyczny stukot. Tuk tuk tuk, gdy wracasz się po coś w szpilkach. Tak tak tak, gdy chodzisz na płaskim obcasie. Tok tok tok, gdy przemierzasz dom w klapkach. Tuk, tak i tok słyszysz nawet od sąsiada.
W tym mieszkaniu podłogi skrzypią. Skrzypią kilkoma dziesięcioleciami pracującej klepki. Dla Marii to odgłosy znane. W dzieciństwie delikatne skrzypienie spod drzwi łazienki kołysało ją do snu. Porankami wybudzała się przy akompaniamencie potrojonych trzeszczeń śpieszących się do pracy dorosłych. Teraz w domu panowała cisza.
Maria zatopiła się w fotelu. Za oknem padał drobny śnieg. Wiosna została oficjalnie powitana kilka dni wcześniej. Czas równonocy wiosennej. Chwila, gdy rozszerzający się dzień i zanikająca noc spotykają się ze sobą w połowie drogi. Podają sobie dłonie, niczym równorzędni partnerzy. Przez krótką chwilę patrzą głęboko w oczy. Noc kiwa głową w geście poddania. Dzień wyżej unosi swoją. Od tej pory nocy jest coraz mniej. Światła coraz więcej. Zwierzęta i rośliny obserwują czujnie to spotkanie. Co roku wszystko odbywa się mniej więcej tak samo, one jednak muszą się upewnić, że to na pewno ten czas. Czas światła. Raz na kilka lat zdarza się taki okres jak teraz. Odchodząca zima zdejmuje płaszcz ze śniegu i mrozu, zarzuca go na ramię. Ciągnie go daleko za sobą niczym tren. Zimy już nie ma. Końcówka jej trenu ciągle pokrywa świat.
Maria usiadła wygodniej w fotelu. Stopy oparła o pufę stojącą przed nim. Kubek z herbatą postawiła na stoliczku obok. Herbatę piła nielegalnie. Janina pilnowała, by w jej zasięgu był tylko rumianek albo woda z miodem i cytryną. Nawet mięta była podejrzana. Maria siedziała sama w mieszkaniu trzeszczących podłóg. Mogła sobie pozwolić na zaparzenie czegoś potencjalnie zakazanego. O kawie mogła od dawna zapomnieć. Nie było jej nawet w szafce.
Próbowała sobie przypomnieć, kiedy wypiła ostatnią kawę. Pamiętała, kiedy była ta ostatnia godna zapamiętania kawa. Początek stycznia, pierwsze dni po Sylwestrze. Zima jest jeszcze oczekiwanym gościem, który rozsiadł się wygodnie, by rozpocząć swoje opowieści. Maria wracała z pracy do mieszkania. Było to jeszcze mieszkanie Kingi na Powiślu. Zapadał zmrok. Gdyby było trochę ciemniej zapewne by się nie rozpoznali.
Cześć Maria.
Zatrzymała się zaskoczona. Potrzebowała kilku sekund by połączyć twarz z kontekstem. Piotr. Byli raz na randce pod koniec lata. Potem on wyjechał z kraju. Chyba Azja południowo-wschodnia. Może północno-zachodnia. Wymienili dwa maile. Maria nie miała głowy do pisania. Internet dzieliła z Kingą. Urwało się.
Cześć Maria. – powtórzył – Pamiętasz mnie?
Teraz już przypomniała sobie. Była zaskoczona, że on ją pamiętał. Piotr był w kraju. W miejscu i kontekście najmniej oczekiwanym.
Piotr! Ty tutaj? Miałeś być w teraz w …
Zawahała się na chwilę. Jaka to miała być część Azji? Który to miał być kraj? Gdzie on był u licha? Od jesieni mógł być w różnych miejscach. Wiatr zmienił kierunek i płatki śniegu uderzyły w jej twarz. Maria poprawiła czapkę zachowując kilka sekund zawieszenia.
- Wróciłem na miesiąc, może dwa. – roześmiał się Piotr – Masz wolną chwilę? Wpadnij do mnie. Pokażę ci zdjęcia. Przywiozłem trochę fajnych rzeczy.
Dodał zaraz, widząc zaskoczenie na jej twarzy.
- Mieszkam tuż obok. W tamtym bloku.
Maria była teraz jeszcze bardziej zaskoczona. Spojrzała na kilkupiętrowy, powojenny blok. Mijała go dwa razy dziennie. W drodze do i z pracy.
Mieszkam kilka ulic dalej. – wyrwało jej się.
Dzięki wzmagającemu się wiatrowi, chłodne, styczniowe popołudnie stawało się coraz mniej przyjazne. Słońce zniknęło za budynkami stanowiącymi tutejszy horyzont i nie można było już liczyć na zapewniane przez niego pozory ciepła.
Zapraszam na kawę. Nie będziesz miała daleko do domu.
Maria odgarnęła nową porcję płatków śniegu z twarzy. Wilgotny chłód zaczął się już przedzierać przez rękawiczki. Jej życie polegało ostatnio na kursowaniu na trasie praca – dom, dom – praca. Ten dom nie był nawet jej domem. Dlaczego nie miałaby zrobić czegoś szalonego? Dlaczego nie miałaby odświeżyć ledwo kiedyś rozpoczętej znajomości? Naprawdę poczuła, że zrobiła coś szalonego, gdy zdjęła w mieszkaniu Piotra płaszcz. Jego wzrok ześlizgnął się na brzuch Marii. Ześlizgnął się na ułamek sekundy, powędrował w górę i utkwił w jej twarzy. Zbyt intensywnie. Jakby walczył z oczami, które nadal chciały patrzyć się niżej.
Tego dnia był jej debiut. Nie mogła dłużej udawać, że zwyczajne ubranie wystarczy. Wystarczy, tylko trzeba zaczepić gumkę o guzik, albo czasem go rozpiąć. Gdy tylko założyła spodnie z elastyczną gumą w pasie, brzuch wysunął się triumfalnie do przodu. Maria wyszła już z etapu, gdy można się było zastanawiać, czy to ciąża, czy kłopoty z przemianą materii. Dla podkreślenia stanu, bluzkę miała jeszcze sprzed daty ostatniej miesiączki. Zbyt opinała biust i nie do końca zakrywała brzuch. Stan bycia w ciąży był już dla niej tak naturalny, że zapomniała, że dla kogoś innego mogło to być zaskoczeniem.
O, echem. – wyrwało się Piotrowi – Może jednak herbata zamiast kawy? – szybko się poprawił.
Piję kawę. Z mlekiem poproszę.
Maria próbowała ściągnąć skraj bluzki bardziej w dół. Materiał po sekundzie podjechał w górę. Poczuła się naga. Piotr zniknął w malutkiej kuchence, by nastawić wodę. Nie nawiązywał do jej stanu. Być może liczył na to, że sama opowie, co wydarzyło się w jej życiu pomiędzy ich dwoma spotkaniami. Maria nie poruszała tematu ciąży, mając nadzieję, że Piotr tego nie zrobi. Jej brzuch był jak słoń w pokoju, którego nikt nie zauważa.
Wypili po dużym kubku. Maria wypiła kawę z dużą ilością mleka i cukru. Piotr zieloną herbatę jaśminową. Wywiązał się z obietnicy i pokazał zdjęcia z podróży. Gdy zakończył spektakl złożony ze slajdów zdjęć, zapadła długa chwila krępującej ciszy.
Może teraz herbaty? – dopytał Piotr
Maria podziękowała i ponownie zapadła cisza. Czuła, że teraz pora na projekcję jej slajdów z życia. Projekcja filmu do scenariusza, który ona napisała. Dysonans pomiędzy podróżami, a jej bezpańską ciążą i pracą bez perspektyw wydawał się zbyt duży. Za oknem królowało ciemne popołudnie. Nie do końca takie ciemne, bo światła latarni odbijały się od zasp śniegu. Kawa została wypita do końca. Okrutnie do końca. Bez marginesu na dnie kubka, by zanurzając w tym wargi zapełnić sekundę milczenia. Nawet raz po raz. Maria zasłoniła się zmęczeniem. Piotr nie musiał wiedzieć, że drugi trymestr ciąży, to najbardziej energetyczny jej czas. Zbliżała się godzina osiemnasta i ciężarna kobieta miała prawo czuć się zmęczona.
Nawet zapomnieli obiecać sobie fałszywie, że się zdzwonią. Piotr nie odezwał się więcej. Tylko na początku marca wysłał maila, że wrócił do Azji.
Piknął wstukiwany kod domofonu. Janina wracała wcześniej do domu. Maria wiedziała, że zaraz usłyszy kolejny kod. Pierwszy był przy bramie kamienicy, drugi przy drzwiach na klatkę schodową. A potem czekają jeszcze trzy wysokie piętra malowniczo skręcających się schodów. Maria zastanawiała się, jak długo jeszcze będą dla niej malownicze. Miała jeszcze chwilę czasu na dopicie herbaty i wylanie fusów do umywalki. Do łazienki było bliżej niż do kuchni. Szybkie spłukanie spływu. Gdy Janina wchodziła do mieszkania, Maria wychodziła z pustym kubkiem z łazienki.
Nie uwierzysz kochana, Tereska zostanie prababcią. Tak się cieszy. Odwrotnie niż wtedy, gdy miała zostać babką.
Ciężko było uwierzyć, że ta starsza pani także nie daje się pokonać trzem, wysokim piętrom malowniczo zakręcających schodów. Maria widywała babkę na tyle rzadko, że mogła notować zmiany, jakie czynił czas. Janina przekroczyła osiemdziesiątkę i dopiero kilka lat wcześniej przestała przyjmować pacjentów w gabinecie. Nie była to już praca zajmująca całe dnie, ale kilka godzin w tygodniu. Miała swoich stałych pacjentów. Dzieci dawnych, które wyrastając, dojrzewając, starzejąc się nie chciały zmieniać dentysty. Nadal była wysoka. Starość nie ścięła jej centymetrów, a przynajmniej nie tyle, by rzucało to się w oczy. Zmarszczki przebiły się przez szczupłą nadal figurę, pokrywając ciało krepinową powłoką. O ile upływ czasu przekonał ciało Janiny do zmian, to nie zdołał zrobić tego jeszcze z jej charakterem. Maria mogła widzieć przed sobą starsza panią, ale reagowała na nią nadal jak dziesięcioletnia dziewczynka. Janina spojrzała na kubek w dłoni wnuczki.
Trzeba było poczekać. Zaparzę ci rumianku. Idź się położyć.
Lekarz powiedział, że mogę chodzić. Muszę się tylko oszczędzać. I u licha, mogę pić herbatę.
Jestem lekarzem. Znam się na zdrowiu.
Jesteś dentystką, Janino.
Prosiłam byś mówiła do mnie babciu. Staś i Tosia nie mają z tym problemu.
Staś i Tosia. Dzieci Elżbiety. Maria nigdy nie mogła się przemóc by pomyśleć, że to także dzieci jej ojca. Efekt planu „życie toczy się dalej” oraz „trzeba żyć dalej”. W tym ojcowskim „dalej” Maria nie mogła się odnaleźć.
Janina zniknęła już w kuchni, która była na drugim końcu długiego korytarza. Za chwilę, z dużego pokoju, tuż obok, popłynęły dźwięki serialu. A może to nie był serial tylko talk show, w którym ludzie opowiadali historie ze swojego wymyślonego życia. Niewykluczone, że był to program informacyjny. Różnica coraz bardziej się zacierała.
Nie rób mi nic do picia. Położę się. Jestem zmęczona.
Maria rzuciła słowa w głąb mieszkania i wycofała się do pokoju gościnnego. Kiedyś był to pokój jej rodziców, gdy byli jeszcze młodym małżeństwem. Jej pierwsze wspomnienia także były z nim związane. Po ich wyprowadzce do wynajmowanego mieszkania, a potem własnego domu, pokój dostał nazwę „gościnnego”. Maria mieszkała w nim od kilku tygodni, ale nadal nie potrafiła określić go „swoim”. Od kilku miesięcy nic nie było „jej”. Zamknęła za sobą drzwi i weszła na kilkanaście metrów kwadratowych trzeszczącego swojego kruchego terytorium. Zmęczenie było teraz uniwersalną zasłoną, dzięki której mogła pobyć sama. Miała prawo być zmęczona, senna. Miała prawo do ciszy i samotności. Miała prawo do braku „dalej”.
Droga z nowoczesnego apartamentowca do przedwojennej kamienicy tylko pozornie była długa. A prowadziła przez miejsce, w którym Maria nie spodziewała się tak szybko znaleźć. Prowadziła przez szpital.
Następnego dnia po spotkaniu z Piotrem, Maria miała kontrolną wizytę u ginekologa. Samo znalezienie nowego lekarza było jednym z punktów jej wywróconego życia. Nowa samotność. Nowa praca. Nowe łóżko. Nowe zapłodnione ciało. Nowy ginekolog. Na poprzedniego nie było ją stać, odkąd straciła prywatny pakiet medyczny. Nie miała jak opłacać go sama. I tak kontakty były z nim zdawkowe. Wydanie recepty na pigułki i cytologia raz na jakiś czas. Zerwanie z Igorem. Zerwanie z prywatną opieką medyczną. Zerwanie z antykoncepcją hormonalną. I nagle, Maria została zmuszona do szukania nowego specjalisty znacznie wcześniej niż planowała. W dodatku ginekologa, a nie wystawcy recept.
Weszła do pierwszej mijanej przychodni państwowej. Zaraz po tym, jak zatrzymała się u Kingi. Dzięki temu, że w okolicy mieszkało sporo starszych ludzi, a tych młodych stać było na prywatnych lekarzy, termin wizyty dla Marii znalazł się jeszcze w tym samym tygodniu. Na drzwiach gabinetu ujrzała nazwisko Bżydota. W środku, za biurkiem, siedziała kobieta, która jeśli miała do czynienia z brzydotą, to tylko właśnie jakąś przez „ż”. Maria uznała, że skoro jej życie już nie trzyma się zasad, to nazwisko jej lekarza także nie musi się ich trzymać.
Od tamtej pory, Maria została kilka razy zważona, pobrano jej kilka fiolek krwi, zbadano palpacyjnie wystarczającą ilość razy. Jak dotąd przeszła szczęśliwie przez wszystkie etapy hodowli. W szczegóły nie wnikała. Skoro doktor Bżydota mówi, że wszystko jest w porządku, to znaczy, że wszystko jest w porządku. Dopiero Olga uświadomiła Marię, że są pewne ważne etapy, które na wizycie lekarskiej absolutnie muszą być celebrowane.
Miałaś już usg genetyczne?
Genetyczne? Nie wiem. Jakieś ostatnio miałam.
Maria korzystała z państwowej służby zdrowia, co oznaczało, ze dostęp do usg był rzadki. Do owej styczniowej wizyty badana była tak dwa razy. Raz by potwierdzić, że ciąża jest żywa, co okazało się sukcesem. Drugie usg było zapewne tym genetycznym. Doktor Bżydota pojeździła trochę głowicą po brzuchu. Podała kilka terminów i wartości kojarzących się Marii z lekcjami matematyki. Potem zaprosiła na kolejną wizytę. Dała także wydruk badania, z którego wynikało, że w brzuchu Marii zamieszkuje żywa istota. Przyjęła to na słowo. Samego wydruku nie studiowała zbyt uważnie. Doszła do wniosku, że ze zdjęciami z ciążowego usg jest jak z widowiskami sportowymi. Najlepiej oglądać je w towarzystwie. Maria nie miała, z kim ich oglądać.
Styczniowe usg było kolejnym etapem, przez który miało przejść ciało Marii. Najpierw jednak doktor Bżydota zaprosiła ją na fotel ginekologiczny, do badania. Badanie było krótkie. Po minucie ciszy, ginekolog zdjęła rękawiczki i skierowała się w stronę biurka.
Pani Mario, proszę ubrać się i usiąść tutaj.
Maria z ulgą postawiła stopy na podłodze. Gabinet ginekologiczny to miejsce gdzie kobieta z ulgą stwierdza, że jej nogi są ponownie złączone.
Mam się ubrać? A usg?
Doktor siedziała już za biurkiem i wypełniała szybko jakieś papierek. Miała poważny wyraz twarzy. Było to dość nietypowe, bo zazwyczaj uśmiechała się szeroko i traktowała ciężarne z takim entuzjazmem, jakby nosiły w sobie jej dziecko.
Pani Mario, proszę tutaj.
Nałożenie bielizny i spodni trwało chwilę. Maria usiadła wreszcie naprzeciwko doktor Bżydoty.
Wypisuję skierowanie do szpitala. Musi się pani jak najszybciej zgłosić na Izbę Przyjęć.
Dziś mam jeszcze zabrać rzeczy z pracy, ale jutro podjadę.
Pani Mario, sprawa jest poważna. Ma pani dwa centymetry rozwarcia. W każdej chwili może pani zacząć rodzić.
Doktor podała jej małą karteczkę. Skierowanie do szpitala. Maria nie czuła się jak kobieta, która ma zacząć zaraz rodzić. Od przesilenia zimowego miała świetne samopoczucie. Fizyczne, jak i psychiczne. Czuła się jak ktoś, komu rośnie brzuch. Nawet piersi przestały ją boleć. Maria, gdyby się mocno uparła, mogłaby wmówić sobie, że znowu jest w czasach sprzed „daty ostatniej miesiączki”. Zastanawiała się nawet, czy nie zostać w dotychczasowej pracy, nie dzwonić nadal do biednych ludzi i opowiadać im bajek o zdrowym stylu życia. To zajęcie może nie zaczęło jej się podobać, ale przestało wprawiać w przygnębiający nastrój.
Pani doktor, ale ja się dobrze czuję.
Tego się nie czuje na tym etapie ciąży. Miała pani ogromne szczęście, że dziś do mnie przyszła. Lada moment może być za późno.
Maria obracała w dłoniach karteczkę. Za oknem gabinetu drzewo rozpostarło gałęzie obsypane śniegiem. Z oddali dobiegał szum skrzyżowania dwóch ulic. Zapiszczały hamulce samochodu.
Do szpitala?
Pani nie rozumie powagi sytuacji. – doktor Bżydota nie tylko nie uśmiechała się, ale i podniosła głos – To dopiero dwudziesty tydzień. Jeśli teraz dziecko się urodzi, to nie przeżyje. Miałam pacjentkę, której szyjka otworzyła się następnego dnia po wizycie u mnie. Nie było, czego ratować. W gabinecie wszystko było w porządku. Tu liczy się czas.
Marii zabulgotało w brzuchu. Jakby jego zawartość miała zamiar zaraz wylać się chlustem na podłogę. Spojrzała uważnie na kartkę. Było tam tylko skierowania i powód wysłania pacjentki. Nic więcej.
Pani doktor, do którego szpitala mam jechać?
Obojętnie. Jeśli są miejsca na patologii ciąży, przyjmą panią od ręki. Czy jest ktoś, kto może przywieźć tam pani rzeczy? Koszula nocna, szczoteczka do zębów.
Na hasło „patologia” Marię przebiegły dreszcze. Patologiczna może być rodzina, sytuacja, ale ciąża? Patologia, jako rażące odbiegnięcie od normy, od standardów świata. W ty sensie, mentalnie jej ciąża była od początku patologiczna. Teraz jest także w sensie fizycznym.
Ale ja nie znam żadnego szpitala położniczego.
To była prawda. Poród, wybór miejsca porody były dla Marii sprawą tak odległą, że nie zaprzątała sobie tym jeszcze głowy. Pojedzie do któregoś ze szpitali, jak zacznie się poród. Jak większość kobiet bezdzietnych, nie planujących dziecka, nie potrafiła wymienić ani jednego szpitala położniczego w swoim mieście. Z wyjątkiem tego, w którym sama się urodziła. Nawet do tego Maria nie miała pojęcia jak dojechać. Doktor Bżydota westchnęła i wzięła drugą karteczkę.
Zapiszę pani adres. Przyjmuję tam w przychodni przyszpitalnej i mam dyżury. To niedaleko stąd. Tylko proszę tam być jeszcze dziś.
Jakby dla podkreślenia atmosfery za okna usłyszały sygnał karetki. Narastał chwilę, eksplodował kilkanaście metrów obok budynku i powoli zamilkł. Maria odwróciła się jeszcze w uchylonych drzwiach gabinetu.
Pani doktor, czy to przez to, że poślizgnęłam i upadłam?
- Proszę nigdy nie szukać w sobie winy. Do zobaczenia w szpitalu.
Doktor Bżydota znowu się uśmiechała.
Było już po południu. Zapadał zimowy zmrok. O tej porze roku szarówka i ciemność są stałym punktem krajobrazu. Nawet, gdy otacza cię pełnia dnia, to jest przytłaczająca o stali szarości. Dookoła Marii zamknęła się ogromna kopuła twardej sztaby. Szpital rzeczywiście nie był daleko. Czasami mijała go autobusem. Gmaszysko częściowo osłonięte drzewami. Nawet nie wiedziała, że to szpital położniczy. Na Izbie Przyjęć prawie pusto. Tylko na krzesełkach siedziała jakaś para. Pielęgniarka wzięła od Marii skierowania i kazała czekać na lekarza. Maria zajęła jedno z wielu wolnych krzesełek i rozpoczęła proces czekania. Po pół godzinie żałowała, że nie wzięła niczego do czytania. Nikt do niej jeszcze nie wyszedł. Bulgotanie w brzuchu ustało. Zrobiła się senna. Para została poproszona przez pielęgniarkę i zniknęli za jednymi z drzwi. Maria uznała, że lepiej jednak będzie wrócić do mieszkania Kingi. Na Izbę Przyjęć przyjedzie następnego dnia rano. Do pomieszczenia weszła Olga.
A co ty tu jeszcze robisz?! – popatrzyła zaskoczona na Marię.
Chyba wrócę do domu. – ta zaczęła się podnosić z krzesełka.
Zwariowałaś? Siadaj! Pytam, dlaczego jeszcze siedzisz na Izbie zamiast leżeć na sali pod opieką lekarzy.
To Maria zadzwoniła do Olgi, zaraz po wyjściu z przychodni. Wiele rzeczy w tej ciąży przeżyła sama. Tego nie potrafiła. Do Agaty nie chciała zadzwonić. Ta nie odzywała się od kilku tygodni. Zdawkowe życzenia świąteczno-noworoczne z szablonu, wysłane sms-em – tylko tyle. Olga była jedyną dobrze jej znaną kobietą, która urodziła dziecko. I to nie jedno. Maria chciała zamienić tylko kilka zdań. Zapytać się, czy warto jechać do tego szpitala. Ola nie dość, że postanowiła od razu do niej przyjechać, to po drodze wstąpiła do mieszkania Kingi.
W torbie masz szlafrok, koszulę nocną. Kosmetyki pomogła mi zgarnąć z łazienki Kinga. Po drodze kupiłam kilka gazet.
Olga postawiła obok Marii szarą, zapinaną od góry torbę podróżną. Torba była zbyt mała na wakacyjny wyjazd, a zbyt duża na weekend za miastem. Maria widziała ją pierwszy raz w życiu. Ola zauważyła jej zdziwione spojrzenie.
Pożyczyłam ci swoją torbę szpitalną. Dwa razy jechała z nią do porodu. Podejrzewam, że własnej jeszcze nie kupiłaś.
I tak Maria dowiedziała się, że musi jeszcze kupić specjalną torbę na poród. Olga zostawiła ją i poszła do pokoju pielęgniarek. Zza drzwi słychać było podniesione głosy. Do Izby Przyjęć weszła kolejna para. Kobieta pod rozpiętym płaszczem miała spory brzuch. Na chwilę, tuż za drzwiami, zatrzymała się, zamknęła oczy i nieznacznie pochyliła do przodu. Mężczyzna trzymał ją pod ramię. Po jakiejś minucie, kobieta wyprostowała się i zajęli dwa krzesła. On trzymał w rękach torbę podobną do tej, która stała przy Marii. Była tylko czerwona. Para ponownie wstała i zdjęła płaszcze. Położyli je walonym krześle obok. Na płaszczach znikały płatki śniegu. Powoli, z bieli stapiały się w drobne krople. Kobieta, już siedząc, ponownie pochyliła się do przodu. Położyła dłoń tuż nad brzuchem i zaczęła głęboko oddychać. Mężczyzna trzymał jej dłoń. Z wyjątkiem szmerów rozmowy za drzwiami, w poczekalni panowała idealna cisza. Para nie rozmawiała. Maria rozejrzała się. Nie zauważyła nigdzie okna. Świat był gdzieś poza nimi.
Olga wróciła, a jej miejsce w pokoju pielęgniarek zajął mężczyzna.
Najpierw mieli tu jakieś cesarskie cięcie, a teraz lekarze mają obchód. Niedługo lekarz dyżurny powinien zejść. Jak się czujesz?
Chyba dobrze. Tylko mój brzuch bulgocze.
Po prawie godzinie ciszy, brzuch Marii ponownie się ocknął. A ona znowu zaczęła odczuwać niepokój. Olka spojrzała na nią zaskoczona.
A wcześniej nie bulgotał?
Może bulgotał. Nie wiem. Nie zwracałam uwagi. Myśli, że to przez tę szyjkę?
To dziecko, Mańka.
Dziecko bulgocze?
Mężczyzna wrócił do poczekalni i usiadł obok żony. Akurat zdążył na kolejny moment, gdy zaczęła głębiej oddychać. Olga podniosła oczy do góry.
Mańka, mówisz jak gimnazjalistka, która wpadła na dyskotece szkolnej. To ruchy dziecka. Czujesz ruchy dziecka. Najwyższy czas.
Ruchy dziecka. Dziecka. Maria dotąd była w ciąży. Była w odmiennym stanie. Była w błogosławionym stanie, choć to określenie było mocno na wyrost. Bycie było tu najistotniejsze. Zanurzenie w tym stanie. Ciąża dotarła do każdej komórki ciała. Ciała ważonego, badanego, dotykanego. Ciała zmieniającego się z miesiąca na miesiąc. W tym ciele zanurzone było dziecko. Dziecko pod postacią bąbli powietrza. I to nie tylko wody z chlupotem miały Marię opuścić. Z gabinetu wychyliła się pielęgniarka.
Pani Maria Piłat. Zapraszam. – skinęła głową w stronę pary na krzesełku – A państwo jeszcze chwilę poczekajcie. Skórcze, co pięć minut. To potrwa do jutra.
W kamienicy, z pokoju obok dobiega bicie zegara. Za pięć piętnasta. Maria zna ten zegar od pierwszych lat swojego życia. Zawsze śpieszył się pięć minut. Podejrzewa, że Janina specjalnie przestawiła mechanizm, by być gotową na wszystko punkt w czas. Bicie zegara o pełnej godzinie na niewiele się zda, gdy o tej porze chcesz zaczynać to, co było zaplanowane. Pokój gościnny, zajmowany przez Marię także niewiele się zmienił przez te wszystkie lata. Wydłużony prostokąt, na którego krótsze ściany zajmowały drzwi wejściowe i okno balkonowe. Bliżej okna stało łóżko z metalową ramą. Po miesiącach spania na materacu u Kingi, to wydawało się być wygodnym przestronnym łożem. Bliżej drzwi straż pełniła trzydrzwiowa szafa, a naprzeciw niej była komoda. Meble, już w czasach dzieciństwa Marii, trzeszczały starością. Tak inne od popularnych wtedy błyszczących meblościanek. Niemodne w porównaniu z kompletami wypoczynkowymi – zestaw ława, kanapa, dwa fotele. Janina nigdy nie chciała się pozbyć tych mebli. Były zdobyczą jej młodości. Czasów, gdy wiązało się z czymś na całe życie. Dziś wrosły w mieszkanie podkreślając klimat przedwojennej kamienicy. Ze staromodnych stały się poszukiwane. Sama Maria miała znajomych, którzy podpytywali się, co Janina zamierza zrobić ze swoimi szafami, stołami, komodami w obliczu tego, że do grobu nie uda się ich zapakować. Wielbiciel starych mebli niebezpiecznie balansuje pomiędzy byciem poszukiwaczem, a hieną.
Klepka zatrzeszczała ostrzegawczo, choć kroki Janiny stały się z wiekiem coraz lżejsze. Drewna pod stopami nie oszukasz. Zapukała do drzwi i po chwili czekania zajrzała do pokoju.
Zupy ci Maniusiu odgrzeję.
Jadłam już. Sama sobie odgrzałam.
Janina weszła do pokoju i przysiadła na łóżku robiąc wgłębienie w kapie zakrywającej pościel.
Na święta upiekę dwa mazurki. Jakie byś chętnie zjadła?
Pomogę ci. Dzisiaj będziesz piec?
Ty siedź i odpoczywaj. Po tym, co przeszłaś.
Po tym, co Maria przeszła. Przeszła na oddziale patologii ciąży. Oddział przypominał bardziej szachownicę życia i śmierci. W pokoju stały cztery szpitalne łóżka. Dwa pod oknem, dwa bliżej drzwi. Te pod oknem były bliższe życiu. Te przy drzwiach rotowały śmiercią. Nikt specjalnie tego nie ustawiał. Tak samo wychodziło. Maria leżała przy drzwiach.
- Janina, na prawdę mogę żyć prawie normalnie. Nie musze się zamykać w czterech ścianach.
Maria już mówiąc te słowa, czuła, że sama sobie przeczy. Lubiła zaszywać się w gościnnym pokoju. Czytała książki, oglądała seriale w laptopie. Nie zapuszczała się za często w dalsze rejony mieszkania. Tam gdzie korytarz kończył się kuchnią, a skręcając w drzwi po lewej można było wejść do babcinego salonu. By podkreślić prawdziwość swoich słów wstała i przeszła się do kuchni. Widok za kuchennym oknem częściowo zasłaniało drzewo ze swoimi zaśnieżonymi gałęziami. Kamienica była na tyle blisko przystanków tramwajowych, że można było je zobaczyć. Jednocześnie stała na tyle daleko, że do kuchni nie dobiegał szum samochodów, ani zgrzyt kół na szynach. Z kuchni uchylone drzwi pokazywały skrawek królestwa Janiny, jej sypialnię. Maria zauważyła rozgrzebaną na łóżku pościel. I zestaw lekarstw na stoliku obok niego.
Na razie trzeba zrobić listę potrzebnych składników i zrobić zakupy. Jeden mazurek będzie kajmakowy. Taki lubi twój ojciec.
Janina zgasiła gaz pod garnkiem z zupą. Usiadła przy kuchennym stole. Ze skrzypnięciem krzesła wymieszało się jej westchnienie. Może to nie było westchnienie, ale haust powietrza chwycony w przelocie. Maria mieszkała z nią od kilku tygodni, ale dopiero teraz zaczęło do niej docierać, że Janina niekoniecznie jest Janiną. Kobietą, której duch walczy z czasem. Kobietą, która oddaje starości tylko ciało. Stara, przedwojenna kamienica z wysokimi, krętymi schodami prowadzącymi na trzecie piętro. Bez windy. I w tym wszystkim kobieta, która niedawno przekroczyła osiemdziesiątkę. Jeszcze pokonuje te kręte cztery piętra bez windy. Pokonuje wolno, ale bez zadyszki. Pokonuje czasem nawet dwa razy dziennie. Ile to jeszcze może trwać? Po przekroczeniu, jakiego progu, ciało Janiny odmówi posłuszeństwa? Na którym stopniu jedna z jej kości trzaśnie niczym klepka? Maria nie zastanawiała się, jak długo zatrzyma się w tym mieszkaniu. Czy to lokum będzie równie tymczasowe, jak apartamentowiec Kingi. Teraz widziała, że być może zostanie w tej przedwojennej kamienicy na dłużej.
Maria wzięła przyklejony magnesem do lodówki notatnik i usiadła przy kuchennym stole. Usiadła na krześle obok Janiny. Kuchnia powstała w czasach, gdy sztuka gotowania była jeszcze sztuką, a nie kwestią zaspokojenia głodu. Przestronne pomieszczenie, równe salonom w niektórych nowych mieszkaniach. Na środku stał rodzinny stół z sześcioma krzesłami. Bohater domów, gdzie posiłek jest spotkaniem.
Zróbmy listę teraz. Ja pójdę po zakupy.
Maria pod spojrzeniem babki machnęła ręką.
Ze szpitala wyszłam prawie dwa miesiące temu. Jestem pod kontrolą lekarza.
Szpital. Choć odział położniczy – narodzin, radości i oddział patologii ciąży – obaw, strachu, łez są od siebie odseparowane, to życie i tak miesza się ze śmiercią.
Pod oknem leżały kuracjuszki. Dwie kobiety, obie w okolicach terminu porodu. A była dwa dni po terminie i leżała tu już od dwóch tygodni. B brakowało dwóch tygodni do końca ciąży i chyba była tu od niedawna. Wysokie ciśnienia ciążowe. Rytm ich życia wyznaczały trzy posiłki, dwa KTG, dawkowanie leków trzy razy dziennie (6: 00, 12: 00, 18: 00) oraz dwa obchody lekarskie (poranny i wieczorny). Czas pomiędzy wypełniały słowami. Bardzo dużą ilością słów.
Na pierwszym usg powiedział, że raczej dziewczynka. Mówię, że dla mnie ok. To pierwsze dziecko, może być cokolwiek. A na drugim badaniu – bach. Chłopak.
Odkąd wiadomo, że drugie to dziewczynka wszyscy traktują nas, jakby chore się miało urodzić. A teściowa to powiedziała nawet, że usg czasem się myli. A jak się nie pomyli, to trudne. Spróbujemy trzeci raz.
Trzeci raz? Co ty krowa jesteś? Ja bym chciała dziewczynkę, ale jak drugi będzie znowu chłopak, to też się będę cieszyć.
Bo chłopak. U męża w rodzinie, to każdy ma po jednym chłopaku. Tylko my odstajemy.
Maria miała bezwzględny nakaz leżenia. Szybki bieg do toalety. Prysznic, co kilka dni i także jak najkrótszy. Jej świat okroił się do dwóch metrów kwadratowych pod jej plecami i stoliczka na wyciągnięcie ręki. Obok miała jeszcze ścianę, której fakturę mogła studiować. Jej łóżko zwrócone było nogami w stronę drzwi. Kuracjuszki miała za plecami. Na sąsiednim łóżku, pod przeciwległą ścianą, także zwrócona nogami w stronę wyjścia, leżała przykryta milczeniem C. Otuliła się kołdrą i zwróciła twarz w stronę ściany. Ona także chyba szukała ratunku w zastygłych kroplach farby na lamperii. Maria sięgnęła do stosu gazet. Same kobiece magazyny. „Lajfstajlowe”. Sięgnęła po pierwszy z brzegu. Przerzuciła kartka po kartce. Może oderwie się od swojego aktualnego „lajfstajlu” także odmierzanego rytmem obchodów lekarskim i dawkowanych leków. C nadal leżała nieruchomo. Była zwinięta w kłębek. Może spała?
Znowu sypie śnieg. Ciekawe jak się będę z wózkiem przez zaspy przedzierać.
Ja chciałam urodzić latem, ale kilka miesięcy staraliśmy się o drugie. Z pierwszym poszło natychmiast. Wpadka.
A ja nie myślałam o tym. A szkoda. Bo chyba późną wiosną najfajniej. Pogoda się poprawia. Można chodzić na długie spacery.
Najgorzej to pod koniec roku. W grudniu. Dziecko w tyle za całym rocznikiem. Jak moja mała. Szwagierka urodziła dwa tygodnie po mnie, ale już w nowym roku. Dzieciaki prawie jak rówieśnicy, ale rocznikowo moje starsze.
Maria otworzyła magazyn na pierwszym dłuższym tekście. Był to wywiad z pewną aktorką szczęśliwie zakochaną w debiutującym muzyku. Zdjęcia przedstawiały oboje przy wigilijnym stole. Aktorka nachylała stojąc się nad półmiskiem z barszczem, zastygła z wyciągnięta ręką i równie wyciągniętym uśmiechem. Muzyk siedział obok i patrzył się na nią z zastanowieniem. Maria położyła rękę na brzuchu. Bulgotanie ucichło. Próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz coś dobiegało ze środka. Godzinę temu, kwadrans? W czasie porannego obchodu było wszystko w porządku. W czasie obiadu, koło 13: 00 także. Teraz wieczorny obchód dopiero je czeka, więc cisza trwała od maksymalnie dwóch godzin. Klepnęła delikatnie dłonią w brzuch. Poczuła się głupio. Skorzystała w końcu z najszybszego testu. Obok gazet leżały czekoladowe batoniki. Zjadła jeden. Po chwili w jej brzuchu odbył się pokaz petard. Cukier zawsze działa.
Spojrzała w przeciwną stronę pokoju. C nie leżała już twarzą do ściany. Nie spała. Obserwowała coś na suficie. Maria powędrowała za jej wzrokiem. Sufit jak sufit. Kwadraty kasetonów dobre by zająć myśli ich liczeniem. Wróciła do wywiadu. Nie mogła znaleźć miejsca, w którym skończyła czytać. Nie pamiętała, co czytała wcześniej. Zaczęła od początku. Do Sali weszła pielęgniarka i skierowała się ku C.
Zapraszam na usg.
C wstała powoli. Wsunęła stopy w kapcie. Miała płaski brzuch. Może nie jest w ciąży? Wyszła z pielęgniarką.
Wróci, czy zatrzymają ją na wywołanie?
Litości dla dziewczyny nie mają.
Maria odwróciła się zaciekawiona. A zeszła z łóżka majestatycznie niczym bela wrzosowego materiału, z jakiego uszyta była jej koszula nocna. Miała w sobie coś z Buki. Usiadła obok Marii.
Przywieźli ją tydzień temu. Siedemnasty tydzień, odeszły wody, ale szyjka zamknięta. Ciąży nie da się już uratować. To straszne.
I cały czas tak leży? – Maria była zaskoczona
Nie wolno wywołać porodu póki dziecko żyje. To aborcja. Morderstwo. To czekają, aż samo umrze.
Chyba, że ciąża zagraża życiu matki. – B dołączyła się do koleżanki – A ona dostaje antybiotyki. Jest zdrowa.
Codziennie sprawdzają, czy dziecko już nie umarło. I codziennie wraca do sali. Jestem A, a to B. Cześć. Witaj na sali.
Maria przedstawiła się. Na patologii ciąży nie wystarczy imię. Nazwisko jest nieistotne. Twoim wyznacznikiem w społeczności jest tydzień ciąży oraz powód, dla którego tu trafiłaś. Poprzestała na dwóch pierwszych informacjach. Poczuła się nieswojo. C nie miała wód, miała zamkniętą szyjkę. Maria miała wody, nie miała zamkniętej szyjki. Razem mogłyby stworzyć jedną zdrową ciążę. Ponownie spojrzała na wywiad w magazynie. Nie pamiętała, gdzie skończyła. Wszystkie zdania były nowe. Zaczynała czytać trzeci raz, gdy na salę wróciła C. Bez słowa położyła się na łóżku. Pielęgniarka skierowała się teraz w stronę Marii.
Teraz panią zapraszam na usg.
Nakaz leżenia miał szansę stać się stanem permanentnym. Straciła czucie w nogach. Przez kilka sekund nie mogła nimi poruszyć. Potem krew wróciła do żył. Maria odłożyła gazetę i poszła na badanie.
Teraz powoli wracała z zakupami spod Hali Banacha. Ciemną, zachlapaną wstęgę chodnika okalały zaspy śniegu. Topił się bez entuzjazmu. Jakby to, że na kalendarzu zaczął się kwiecień nie robiło na nim wrażenia. Chyba, żeby zaliczyć do tego kałuże wody, w które wpadały buty. Przynajmniej nie groziło Marii poślizgnięcie. Próbowała chodzić w butach „z czasów sprzed daty ostatniej miesiączki”.
Buty wysokim obcasem wybijały ciało w górę. Palce i pięta odbijały się lekko od podłoża, jak wtedy, gdy skakało się na łące. Obcasy są trampoliną dla ciała, ku czemuś, co jest wyżej. Tuż na wyciągnięcie dłoni, gdy rozciągnąć ją to jeszcze za mało. Jednak ciążowy kręgosłup Marii nie potraktował butów życzliwie. Zamiast unoszących się stóp, czuła żelazną obręcz wbijającą się w jej pas i tył pleców. Dolne kręgi coraz bardziej ściągały ją ku ziemi. Aż pewnego wieczoru, wróciła do domu, czyjkolwiek by nie był, ułożyła na boku zbolałe kości i natychmiast zasnęła. Gdy się obudziła, nadal czuła, że każda część ciała rozpływa się w dół. W głąb. To było nowe. To było inne. To było jej.
Kupiła nowe buty. Na płaskim obcasie. „Bo kto nie dotknął ziemi ni razu, ten nigdy nie może być w niebie”. Tak jej się skojarzyło. Osadziła się mocniej. Bardziej w głąb. Osadziły się jej biodra z miednicą. Niczym korona drzewa z gniazdem w środku. Jej kręgosłup wbił się szpicą w miękkość ziemi. Może nie unosiła się już w powietrzu, niczym Hello Kitty wypełniona helem. Teraz nic nie mogło jej zmieść z powierzchni ziemi.
Maria nie śpieszyła się. Zakupy zrobione. W siatce była ich ograniczona ilość, ze względu na konieczność oszczędzania sił. Maria musiała się oszczędzać. Janina musiała się oszczędzać. Kiepsko to rokowało ich gospodarstwu domowemu. Szła powoli, by na spokojnie wciągnąć trochę wiosny do płuc. Powietrza nie dało się oszukać. Pachniało wiosną. W środku wielkiego miasta nie jest to aż tak odczuwalne. Maria lubiła wiosnę i jesień na przedmieściach. Lubiła czuć jak pachną. Zapachem dymu z ognisk rozchodzący się w powietrzu. Wiosną, aromat łączył się z wiatrem dopiero, co opuszczonym przez mróz. Jeszcze szczypiącym nozdrza. Jesienią, ten sam dym rozchodził się w ciepłym powiewie po ostatnich chwilach lata. Łaskotał nos. Maria była w środku miasta. Od dawna zakazano palenia ognisk na przedmieściach. Nadal to wyczuwała w powietrzu. Może ponownie czuła, bo dorośli nie wąchają już pór roku, zajęci czymś ważniejszym.
Krążyła chwilę bocznymi uliczkami, wśród kamienic. Choć dobiegał tu z dala gwar ulicy, to było zacisznie i zielono. Miała się oszczędzać. Jej ciało nie chciało się oszczędzać. Rozrastała się energią, jak drzewo gałęziami. Aż bała się, że coś poprzebija konarami. Na razie dużo spacerowała. Choć raz złapała się na tym, że podbiegła i przeskoczyła przez jedną z małych zasp. Powinna zaraz wracać na górę, ale nie miała ochoty. Tam w czterech ścianach jej konary nie znajdą sobie miejsca. W sumie pieczenie mazurków też może być ciekawe.
Kilka tygodni wcześniej, do Janiny zadzwoniła Olga. Maria leżała wtedy od jakiegoś czasu na patologii ciąży. Jej rzeczy leżały w mieszkaniu Kingi, która powoli zapominała, że miała współlokatorkę. Gdy nadciągnęła Janina, A już nie było. Dwa tygodnie po terminie porodu, zabrali ją na wywołanie. B wypisała się do domu na własną odpowiedzialność i wróciła po kilkudziesięciu godzinach ze skurczami partymi. Nad C zlitował się ordynator i złamał prawo. Po czternastu dniach czekania otworzył oksytocyną wysuszoną macicę.
Tak jak i natura, patologia ciąży także nie znosi próżni. Na miejsca pod oknem trafiły D i E, obie w drugim trymestrze, którym pełnia księżyca uaktywniła skurcze brzucha. Zaś przy drzwiach położyła się G z brakiem akcji serca u pięciotygodniowego zarodka. Przez następne tygodnie, Maria poznała więcej liter alfabetu.
Dlaczego od obcych osób dowiaduję się, co się u ciebie dzieje?
Janina wślizgnęła się ze swoim pytaniem pomiędzy innymi odwiedzającymi. Maria, z jej bezwzględnym nakazem leżenia, nie miała szans.
Kto do ciebie zadzwonił?
To Ola. Była u rodziców w odwiedzinach i spotkała na ulicy twojego ojca.
Tak oto Maria dowiedziała się, że jej ojciec także został już poinformowany o jej stanie. Sytuacja była krępująca. Zamierzała powiedzieć rodzinie o ciąży. Kiedyś. Nie rozważała tylko, kiedy i jak? I Janinę, i ojca widywała kilka razy w roku. Zazwyczaj w domu babki. Ostatnio nie było wiele okazji. Odwiedziny z okazji świąt Bożego Narodzenia.
W charakterystyce kobiety zamężnej lub pozostającej w związku jest posiadanie dziecka w planach. Nowina o ciąży jest wiadomością dobrą, złą, czy neutralną, ale raczej oczekiwaną. Informacja o odmiennym stanie kobiety samotnej najczęściej bywa kłopotliwym dysonansem. Gdy jest nieplanowana, nie jest powodem do chwały. Gdy jest planowana, tym bardziej. Kobieta samotna nie miewa instynktu macierzyńskiego. Dostaje go razem z orgazmem w związku z mężczyzną. Taka ciąża to powód do zażenowania. Tak to odbierała Maria. Była zażenowana tym, w co się wpakowała.
Janina osiemdziesiąt lat miała tylko w metryce.
Zaraz porozmawiam z lekarzami. Chyba nie masz nic przeciwko. Sama jestem lekarzem.
Jesteś dentystką, Janina.
Dentysta to też lekarz. Syn mojego kolegi ze studiów tu pracuje. Nawet byłam z tym kolegą kilka razy na potańcówce. Potem dostał przydział do jakiejś zapadłej wioski na Mazurach. W każdym razie ten lekarz nosi to samo nazwisko.
Maria powstrzymała się od popularnych żartów o tym, co może łączyć dentystę i ginekologa. Panowie nie mieli wspólnego gabinetu. Z trudem przyznawała w duchu, że energia Janiny dodawała jej otuchy. Na drugim łóżku, przy ścianie leżała H z martwym zarodkiem w brzuchu, czekając na zabieg. Jej rodzina potrafiła tylko trzymać ją za ręce.
Maria nie chciała jeszcze trzymania za rękę. Bulgotanie w brzuchu zamieniło się w wicie węgorza. A ostatnio węgorz potrafił nawet zawinąć się w supeł i zamotany kręcić kółka. Maria bała się. Bała się, jak to może wyglądać, gdy szyjka jednak puści. Bała się wylewających z niej wód. Bała się wysuwającego z niej, zaplątanego w supeł, śliskiego krwią węgorza. Bała się doświadczania w ciele. Pamięta G przywiezioną z łoskotem w środku nocy. Była w tym samym tygodniu, co Maria, gdy trafiła do szpitala. Także puściła jej szyjka. Leżała kilkanaście godzin. Węgorz wyślizgnął się. Mąż nie zdążył dojechać, by potrzymać za rękę.
Janina wróciła na salę. Nie domknęła drzwi. W sąsiedniej sali rozpoczęła się właśnie popołudniowa sesja KTG. Jednocześnie pracowały trzy aparaty. Na salę dobiegały kanonem galopujące tętna trzech serc. Matki plotkowały i chichotały.
Szew bardzo dobrze trzyma, ale jeszcze trochę tu poleżysz. Dla pewności. Potem zabieram cię do siebie. Wiesz, że ta kobieta, u której mieszkałaś wyjechała na narty? Bóg wie, kiedy dostaniemy się do twoich rzeczy.
Wiem, Kinga pisała mi sms-a. Wraca za tydzień.
Maria czułaby się pewniej gdyby trafiła na łóżko pod oknem. W strefę patologii nie aż tak patologicznej. Do sali weszła pielęgniarka i zaprosiła jedną z kobiet na KTG. Ponownie drzwi zostawiono uchylone. Ponownie dobiegł rozpierający powietrze łopot. Maria czuła się niczym w wystrzelonej w kosmos kapsule. Ona tak.
Może pani zamknąć drzwi? Poproszę.
Z sąsiedniego łóżka odezwała się cicho G. rodzina chwilowo rozpierzchła się do bufetu.
Maria doszła spacerem aż do Pomnika Lotnika. Dalej nie ma sensu iść. Musi już powoli wracać do domu. Przyszło jej do głowy, że wreszcie pomyślała „dom”. Kiedyś być może będzie mówić „dom” i bez refleksyjnych myśli. Dzwonek telefonu. To Janina.
Gdzie jesteś? Coś ci się stało?
Wracam już. Spacerowałam.
Maria bierze ostatni łyk wiosennego powietrza w zimnej oprawie. Wyciągnęła głowę do góry. Jednak i bez obcasów można wznieść się wysoko. Rozciągając się od ziemi jak elastyczna linka. Skierowała się w stronę kamienicy. Ona, jej coraz większy brzuch, a w brzuchu podtrzymywany mocnym szwem węgorz, który dorobił się ruchliwych rąk i nóg.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pudełko

PUDEŁKO Gdzieś w lesie dalekim W zagajniku po lewej Gdzie przystanek brzozowy Jednak nie ten już mchem Porośnięty Za płytko widocznie Zakopałam pudełko Owinięte stanowczo Korzeniami nazbyt Czułymi W pudełku schowałam Szal łzami nasiąknięty Pinezki wspomnień ostre Malowane smutkiem Doświadczenia Tak szybko uciekłam Byle dalej od lasu Bez postoju na myśli Nie patrząc za siebie Zlękniona Czasem tylko przypadkiem Podróżując bez związku Mijam las mi nieznany Słysząc dziwne echo Wołania

Drzazga, rozdział 16

EPILOG: TEN PARK POMIEŚCI NAS WSZYSTKICH — Gdybym mogła cofnąć czas, przeżyłabym ten rok tak samo. — Nie można cofnąć czasu. Magda odgarnęła włosy z twarzy i spojrzała na siedzącą obok Agatę. Pokręciła głową. — Jeśli nie można cofnąć czasu, to skąd deja vu? — Historia się nie powtarza. Kołem się toczy. Agata ze śmiechem pogłaskała się po wypukłym brzuchu. Brzuch, jak to bywa w pierwszej ciąży, był ledwo widoczny. Ona, jak to bywa z debiutującą matką, bardzo chciała, by już był widoczny. Siedziały na ławce w parku. Lato po raz kolejny kończyło się. Jesień po raz kolejny zaczynała się. Chyba punkt dla Agaty. Magda miała chwilę, by rozejrzeć się dookoła. Świat zmieniał się niczym migawki w fotoplastykonie. Jednego dnia wybiegała z pracy w sypiącym śniegu, by innego zauważyć, ze zdziwieniem, że drzewa już wypuszczają pąki liści. Przebiła się przez migawki lata, krótkiego urlopu. Życie składało się z klikających obrazów. Każdy następny mocno różnił się od poprzedniego

Drzazga, rozdział 15

DOROTA: ZBYT DUŻO SŁÓW Ludzie słyszą, ale nie słuchają. Są wypełnieni słowami. Słowa zajmują każdą komórkę ich ciał. Kumulują się, by w końcu wylewać niczym lawa. Ludzie spotykają się po to, by zalewać się nawzajem strugami zdań. Zdania spadają prysznicem na człowieka, by spłynąć po nim jak fala światła. A gdy słowa opłyną, zsuną się ku ziemi i rozpryskują na wszystkie strony świata. Rzucane w siebie nawzajem czasem zderzają się, niekiedy mijają, a najczęściej wirują w powietrzu niczym pył. Nikt nie chce dostać pylicy płuc. Ludzie nie chcą trzymać w sobie słów. Słowa to zbędny element przemiany materii myśli. Trzeba się ich pozbyć. Taki świat widzi dookoła siebie Dorota. W taki wychodzi z domu. Wychodzi zbierać ludzkie słowa. To nie była już ta sama knajpa, jak ta z czasów studenckich. Dorota zamknęła za sobą drzwi i pierwsze, co ją uderzyło, to, że nic ją nie uderzyło. Nie było mgły z dymu papierosowego, tym różniącej się od naturalnej, że tamta nie skleja płuc. Uszy