Przejdź do głównej zawartości

Drzazga, rozdział 9


DRZAZGA




Drzazga weszła w tyłek Marysi pierwszego dnia wakacji. Tak naprawdę weszła jeszcze tego samego dnia, co rozdanie świadectw w szkole. Dla niej był to już dzień wolny. Rano odstała trochę czasu na akademii, odebrała swoje świadectwo z czerwonym paskiem i pożegnała się z klasą. Marysia zaczynała nowe życie. Nowa, czwarta klasa, przeprowadzka do nowego domu, nowe osiedle, nowe koleżanki. Wszystko byłoby ciekawe, radosne, gdyby nie ta drzazga.
Z drzazga było na początku tak. Osiedle, w którym dopiero, co zamieszkała z rodzicami, ciągle było w budowie. W niektórych domach pojawili się lokatorzy, inne stały w stanie surowego oczekiwania. Były tam także świeżo rozpoczęte budowy, puste place. Dookoła rozpościerały się siatki szalunków, fundamentów lub różnej wielkości murów. Dopiero rozpoczęte potencjały przyszły domów. Wszędzie leżało mnóstwo desek po szalunkach, przygotowanych do zakładania. Ułożone w równe stosy lub rozsypane bierki. Towarzyszyły im góry piachu, mury z luźnych cegieł, czy pustaków. To nie było wcale nudne miejsce. Dzieciaki biegały po okolicy, układając ten świat w swoje małe krainy.
Tak też bawiła się Marysia. Czas spędzała z Olą i Agatką, niedawno poznanymi na nowym osiedlu.
To z drzazgą było tak. Maryśka biegała z dziewczynami. Biegi po niskich szalunkach były szybkie, ale po wysokich fundamentach raczej ostrożne. Usiadła na chwilę na stercie desek, sukienka się podwinęła. Drzazga wbiła się w tyłek. Maryśka zerwała się desek i dalej bawiła w berka. Coś ją jednak w tym tyłku uwierało i swędziało. Aż w końcu zabolało. Oględzin dokonała Ola. Bez ceregieli podciągnęła jej sukienkę do góry i obsunęła majtki.
Masz drzazgę. Trzeba wyjąć.
Maryśka starała się ponownie zakryć swój tyłek. Zaczęła od naciągnięcia z powrotem majtek. Olga nie zakończyła sprawy.
Kładź się. Wyciągnę.
Ty?
Tydzień temu Agata miała kleszcza pod kolanem. Też jej wyciągałam. Prawda Agata?
Agata, drobna przedstawicielka cudem odratowanym i wychuchanych wcześniaków, skinęła głową. Miała to wcześniactwo całe w sobie. Zawsze była o kilka sekund za resztą. Skinęła głową, ale milczała. Co tam kleszcz pod kolanem. Drzazga w tyłku to jest coś.
No kładź się.
Z Olą dyskusja była trudna. Ona dla odmiany była o jedne siedmiomilowe buty przed grupą. Znalazły jakieś fundamenty obok. Maryśka położyła się na brzuchu, podciągnęła znowu sukienkę. Wystawiła pośladki do słońca. Olka odchyliła lekko na bok majteczki w różowe serduszka, z napisem „Monday”. A Maryśka krzyknęła.
Auć!
Co krzyczysz? Nic jeszcze nie zrobiłam.
Bo boli.
Wyciągnę, to przestanie.
Maryśka znowu krzyknęła. Agatka odwróciła się i zakryła uszy rękoma. Nie miała odwagi sama zająć się drzazgą, ale też nie ośmieliłaby się przerwać Olce. Nie przyszło jej do głowy, że można zostawić sprawę tak jak jest. Olga pochyliła się drugi raz nad koleżanką. Maryśka zerwała się z fundamentów i stanęła obok koleżanek. Ola wzruszyła ramionami.
Nie to nie. Nie będziesz mogła siedzieć na tym tyłku.
Ktoś dorosły mi pomoże.
Wróciły jeszcze do zabawy. Szalunki budynku obok były ich pałacem. Tak naprawdę był to pałac Oli, królowej Arabeli. Swoich komnat użyczała księżniczce Kornelii, bardziej znanej w życiu szkolnym, jako Agatka. Maryśka była złą wiedźmą Pulcherią i władała kopcem piachu obok. Żeby było sprawiedliwie, co jakiś czas dziewczynki zamieniały się rolami. Ten układ był jednak najwygodniejszy. Ola była świetna, jako królowa, Maryśka lubiła swoją hałdę piachu i bieganie z okrzykami, a Agacie było wszystko jedno. Wiedźma Pulcheria stała przy swojej chacie i przyglądała się jak królowa z księżniczką piją popołudniową herbatkę. Nadal pobolewał ją pośladek. Zmęczona, chciała gdzieś usiąść, ale obawiała się, że wepchnie głębiej drzazgę. Wydawało się jej, że spoczęcie na tylnej części ciała, sprawi, że ten drobny skrawek drewna powędruje aż do środka jej ciała. Przykucnęła na chwilę. Dziewczyny zawołały wiedźmę na herbatę. Wbrew pozorom królowe, księżniczki i wiedźmy żyły w dobrej komitywie.
Wspólne zabawy zaczęły się jakiś miesiąc wcześniej. Ola wprowadziła się na osiedle, jako pierwsza. Firma budowlana jej ojca stawiała tu pierwsze domy. Poznała okolicę jeszcze, jako podmokłą łąkę, rozciągającą się od dziesięciopiętrowego blokowiska, po niedaleki las. Łąkę pokrojono na nierówne kawałki, na których pojawiły się kratki kwadratów i prostokątów fundamentów. Olga od roku chodziła do pobliskiej szkoły. Tej za wysokimi blokami. Miała tatę bez przerwy wyjeżdżającego w długie delegacje, by budować ludziom nowe domy. W te wakacje obiecał wreszcie, że zabierze córkę ze sobą. Może nie po to, by budować nowe domy, ale by gdzieś wypoczywać. Być może też, dlatego, że mama Oli miała niedługo urodzić nowe dziecko. Sama Olga stara się cieszyć z tego, bo mama przecież jest już stara na rodzenie dzieci. Skoro jednak rodzice nie chcą w domu psa, to może być niemowlę.
Agatka zamieszkała na osiedlu na krótko przed Marysią. Też jeszcze dojeżdżała do starej szkoły. Tylko, że ona jeździła autobusem. Jej rodzina nie miała samochodu. Za to rodzina była liczna. Agata miała troje młodszego rodzeństwa. Jej mama nie pracowała. Według Agatki, to, dlatego, że opiekowała się dziećmi. Według Olgi, to, dlatego, że transformacja rozstrojowa zamknęła jej pracę. Ta sama transformacja sprawiła, że jej mama także oczekiwanie na narodziny drugiego dziecka spędzała nie chodząc do pracy. Tata Agatki nie jeździł w delegacje. Wracał codziennie do domu. W rankingu ważności plasowała to jego zajęcie niżej tego, którym zajmował się ojciec Oli.
Agata i Olga zaczęły się razem bawić na początku maja. Pogoda się poprawiła i zanudzone spędzaniem czasu po szkole w domu, dzieciaki zaczęły koczować w prowizorycznie ogrodzonych ogródkach. Szybko się zauważyły. Niedługo potem dołączyła do nich Marysia. Po lekcjach, obiedzie podgrzanym przez babcię Janinkę, wychodziła zapoznać się z osiedlem. Babcia zajęta czytanie książki nie zwracała uwagi na wymykające się dziecko. Marysia błąkała się po ruinach budynków. W jednej części osiedla stały kikuty stawianych domów, a tuż obok prawie gotowe pustostany bez drzwi i okien. Budynki były niezabezpieczone, można, więc było zaglądać do środka, wędrować po pokojach. Wsuwać się na pustą jeszcze scenę czyjegoś przyszłego życia. Były tam także mozaiki fundamentów, ledwo rozdziewiczone place budowy.
W jednym w takich miejsc Marysia natknęła się na dwie dziewczynki. Z trawy, zielska i chwastów gotowały zupę. Rozbitkowie na bezludnej wyspie nie sortują znajomych. Od razu włączyły ją do zabawy.
Marysię bolały już łydki od kucania. Pożegnała dziewczynki i pobiegła do domu. Rodzice nie wrócili jeszcze z pracy. Babcia Janinka przywiozła ją – jak zwykle – ze szkoły, podgrzała – jak zwykle – obiad i wróciła do swoich spraw, do Warszawy. Teren budowanego osiedla Warszawą nie nazywała. Coś, co dla taksówkarzy było drugą strefą nie było dla niej Warszawą. Uznała, że Marysia jest już wystarczająco duża, by zająć się sama sobą.
W domu panował chłód. Chłód charakterystyczny dla murów, które nie zdążyły jeszcze złapać ciepła słońca. Za to gładził je zimowy mróz. Pomieszczenia rozświetlała biel ścian. Sam pokój Marysi był mieszaniną zapachów. Od aromatu zielonej farby na ścianie, przez drażniącą mile nos wykładzinę podłogową, aż po lakier nowych mebli. Zapach nowego życia. Całkiem odmienny od małego pokoiku, który zostawiła w kamienicy – tonącego w półmroku, walczącego z grzybem.
Marysia usiadła delikatnie na jednym z pośladków. Ten wzbogacony o drzazgę uniosła lekko nad tapczanem. Oparła się plecami o ścianę i mogła spokojnie przejrzeć książkę, którą dostała, jako nagrodę za dobre oceny. Na dole trzasnęły drzwi. Wróciła mama. Mama zawsze wracała, jako pierwsza. Pracowała w biurze do szesnastej. Marysia zbiegła na parter, przeskakują po dwa stopnie.
Mania, schodź powoli, nogi połamiesz. Jadłaś obiad?
Mama włączyła gaz pod zupą i z westchnienie usiadła na krześle. Marysia zanurzyła ręce w siatkach stojących na sąsiednim z krzeseł.
Kupiłaś czereśnie? Kupiłaś coś dobrego?
Są czereśnie. Są w tej drugiej siatce. Najpierw umyj je.
Marysia niecierpliwie oblała owoce wodą, przerzuciła do miski i jeszcze w drodze do kuchennego stołu wsunęła do ust dwie naraz. Usiadła mamie na kolanach. Mama pachniała kwiatowymi perfumami, odrobiną ciepłego potu i wiatrem. Mama pachniała mamą. Dziewczynka usiadła na jej kolanie i zaraz się zerwała z krzykiem.
Co się stało kochanie?
Drzazga.
Gdzie?! Pokaż mi dziecko.
Na tyłku.
Nie mówi się „na tyłku”, tylko „na pupie”. Pokaż.
Mama uklęknęła na kuchennej podłodze, sukienka Marysi ponownie tego dnia została uniesiona. Przyjrzała się tylnej części ciała córki.
Jak to się stało?
Usiadłam na deskach. Tych na budowie, ta za rogiem.
Tyle razy mówiłam, żebyś nie chodziła po budowach. Coś ci się w końcu stanie. Nogę złamiesz, albo kark.
Mama nie krzyczała. Nie podnosiła nawet głosu. Zawsze mówiła spokojnym tonem. Zmierzwiła włosy Marysi. Ta pokręciła dodatkowo głową, niczym puszystą śrubką w matczynej dłoni.
Albo wejdzie mi drzazga w tyłek.
Nie mówi się „tyłek”, Maryśka.
Mama wysłała ją do pokoju. Za chwilę sama przyszła uzbrojona w igłę, wacik i wodę tlenioną. Marysia już widziała, jak powinna się położyć. Mama to mama. Potrafi nakleić plasterek na rozbite kolano. Umie założyć bandaż na rozciętą rękę. Jednak nawet jej wprawa nie poradziła sobie z wyjęciem drzazgi. Marysia nie ułatwiała jej tego, co chwila pokrzykując. W końcu postanowiły zaczekać na tatę. Dziewczynka, siedząc na jednym pośladku, spędziła resztę dnia.
Tata Marysi jest lekarzem. Wiedziała, że nie zajmuje się chorobami dzieci, bo leczył ją ktoś całkiem inny, doktor Korzuch. Tata nie pracował także w szpitalu, jak inni prawdziwi lekarze. Tata miał po prostu swój gabinet w Warszawie i tam przyjmował pacjentów. Gabinet miał wspólny z babcią Janinką. Bo ona także była lekarzem, ale też nie takim, co ratuje chorych ludzi w szpitalu. I tata, i babcia leczyli zęby. Marysia nie rozumiała, po co leczyć ludziom zęby, skoro są zdrowe. Jej zawsze były zdrowe. Tata jej oglądał, co jakiś czas i tak mówił. Cała wielka sztuka leczenia. Mleczne zęby już prawie wszystkie jej wypadły. Teraz oglądał jej stałe zęby. Stałe, bo będą z nią do końca życia. Marysia nie mogła zrozumieć, jak stałe mają wystarczyć na resztę życia, skoro mleczne wystarczyły tylko na kilka lat i wypadły. Tata kazał jej myć zęby dwa razy dziennie. W tajemnicy przed rodzicami myła je tylko wieczorem. Chciała wiedzieć, co się stanie, gdy się popsują? Co zrobi wtedy tata? Jak będzie je leczył? Na razie jego praca polegała na oglądaniu ludziom zębów i radzeniu by myli je dwa razy dziennie. Dla Marysi, dentyści nie byli prawdziwymi lekarzami.
Następnego dnia, odbyła się narada rodzinna nad tyłkiem Marysi. Tata, jako przedstawiciel zawodu medycznego, został wytypowany do usunięcia drzazgi. Odwiedziła ich także babcia, jakby nie patrzeć, także lekarz. Tyłek to jednak nie zęby. Ilekroć tata nachylał się nad Marysią, ta krzyczała i przesuwała się brzuchem po kanapie. Tata czuł się bezradny. Bezradności nie lubiła babcia.
Przytrzymajcie ją.
Mama oszalała?! To małe dziecko.
To wszystko przez to, że lata po okolicy. Prawidłowej opieki nie ma. Dawno temu mówiłam, żeby zapisać ja na zajęcia.
Jakie zajęcia? Przecież mama była wtedy tu w domu.
Zajęcia? Taniec, gitara, cokolwiek.
Po co na cokolwiek. I tak zostanie dentystką.
Mama Marysi pozwoliła sobie na drobną złośliwość. W starciu z babcią Janinką starała się zachowywać pozory uprzejmości. Szczególnie odkąd, najpierw wynajmując małe mieszkanie w starej kamienicy, teraz wprowadzając się tutaj, już nie mieszkała z teściową. Mama była spokojna i nigdy nie krzyczała. Mama używała słów. Marysia wyczuła, że pastwienie się nad drzazgą przechodzi na drugi plan.
- Ja nie chcę być dentystką. Chcę zostać kasjerką w supersamie.
Babcia ściągnęła usta. Nie musiała szafować słowami. Była matką jedynego mężczyzny w salonie.
- Zajęcia się potrzebne. Dla ogłady. I żeby czas dziecku zająć, prawda Witoldzie? Magdusiu leż spokojnie.
Dorośli chwilowo zajęli się swoimi sprawami i Marysia ani myślała się ruszać. Liczyła na to, że o niej zapomną. Od dawna też nie dziwiła się, że babcia nazywa ją Magdą. Trwało to odkąd dziewczynka pamięta. Legenda rodzinna mówiła, że mama wybrała dla niej imię Maria. Po swojej zmarłej mamie. Tamtej babci i dziadka Marysia nigdy nie poznała. Zginęli w wypadku samochodowym, gdy jej mama była jeszcze bardzo młoda. Za to babcia Janinka, wymarzyła dla wnuczki nowoczesne imię – Magdalena. Wymarzyła zanim ta się urodziła. Zanim było w ogóle wiadomo, że jej syn zostanie ojcem. Tak naprawdę, babcia wybrała to imię dla swojej córki. Ta córka nigdy się jednak nie urodziła. Magdalena trwała w głowie babci tak długo i tak intensywnie, że nie zamierzała łatwo oddać pola synowej. Po wielodniowych dyskusjach: „Maria, kto teraz daje tak dziecku na imię?, „Mama miała swoją szansę nazwać dziecko”, przyjęto kompromis. Dziewczynka dostała dwa imiona. Maria Magdalena. Dla mamy była Marysią, dla babci Magdusią.
Drzazga nie dawała o sobie zapomnieć. Tyłek ciągle pobolewał. Zapomnieć też nie dawali dorośli. Dorośli uważali, że sprawę drzazgi trzeba jak najszybciej rozwiązać. Zanim wda się zakażenie. Z biegiem czasu, Marysia nauczyła się tak siadać, żeby drzazdze w tyłku było w miarę wygodnie. Ta w odpowiedzi układała się w jej skórze.
Minęły dwa wolne dni i mama Marysi zawiozła ją do jej pediatry, doktora Korzucha. Tym razem weszły do przychodni schodkami dla dzieci zdrowych. W poczekalni nie było dużej kolejki. Na krzesełku siedziała jedynie młoda matka z niemowlęciem na ręku. Maluch ssał z zapałem gryzaczek, nie wiedząc jeszcze, że w gabinecie czeka na niego cienka igła i strzykawka ze szczepionką. Marysia z mamą usiadły na wolnych krzesełkach. Mama z westchnieniem, bo dzień był upalny. Marysia delikatnie, bo relacje z drzazgą były w stanie chwiejnej równowagi.
Na zewnątrz lipcowe słońce przypiekało z entuzjazmem. Z entuzjazmem zachwycającym dzieci, a dręczącym dorosłych. W poczekalni panował jeszcze przyjemny chłód. Uchylone okno wychodziło na zachodnią stronę, a było wczesne przedpołudnie. Niemowlę upuściło gryzaczek i wypuściło w kierunku sąsiadek uśmiech kapiący śliną. Marysia z mamą odwzajemniły uśmiech. Choć zabrakło w nim równie sporej ilości śliny.
Mama Oli będzie miała dziecko. Ma brzuch jak balon. Jak dziecko kopie, to Olka widzi taką górkę na tym brzuchu.
Wiem, Marysiu.
Matka niemowlęcia podniosła wózek i schowała do wózka. W zamian wyciągnęła smoczek i tym zajęła niesforne dziąsła malucha. Przez okno wpadł wiatr. Na tyle duży, by przypomnieć, że lato dopiero się zaczyna. I na tyle niewielki, by zaledwie schłodzić. Matka dziecka poprawiła zsuwające się z nosa okulary. Włosy ściągnięte w koński ogon sprawiały, że wyglądała jak młoda dziewczyna.
Mamo?
Co kochanie?
A czy mama Oli nie jest już za stara by urodzić dziecko?
Mama roześmiała się niczym niemowlę.
Oczywiście, że nie jest stara. Jest chyba w moim wieku.
A czy ty też jeszcze mogłabyś urodzić dziecko?
Teoretycznie tak.
To, dlaczego nie urodzisz?
Mama Marysi spojrzała na drugą kobietę w poczekalni. Dziewczynka mówiła dość głośno. Ona sporo ciszej. Jakby dzieci nie widziały nic dziwnego w tym, że o ich sprawach może wiedzieć cały świat. Mama z maluchem właśnie została zaproszona do gabinetu. Z gabinetu do poczekalni wybiegł dwu, może trzyletni chłopiec. Z powiewem wiatru pobiegł dalej korytarzem. Jego mama podążyła za nim.
Kubuś! Kubuś!
To, dlaczego nie macie z tatą nowego dziecka? – Marysia wróciła do tematu
Bo postanowiliśmy, że będziemy mieli tylko jedno dziecko.
Dlaczego?
Tata miał inny plan. Kiedyś zrozumiesz.
Kiedyś zrozumiesz. Marysia wiedziała, że kiedyś będzie tak wysoka jak mama, albo nawet jak tata. Kiedyś będzie miała pracę, ale nie, jako dentystka. Kiedyś będzie chodzić w butach na szpilkach i palić papierosy jak babcia Janinka. Kiedyś będzie miała męża i dzieci. I kiedyś zrozumie. Dorosłość jawiła się, jako czas, gdy nagle zaczyna się wszystko rozumieć.
Zza drzwi dobiegł płacz niemowlęcia. W jego nóżkę wbił się cienki przedmiot. Tak jak w tyłek Marysi. Z tą różnicą, że jego kończyna zaraz zostanie uwolniona od bolącego intruza. I jego intruz niósł ze sobą leczniczą dawkę szczepionki. Wkrótce drzwi otworzyły się i z gabinetu wyszła młoda kobieta niosąc na rękach zapłakane niemowlę. Z jego buzi nadal sączyła się ślina. Jednak na widok znajomych już twarzy w poczekalni, przebił się poprzez nie uśmiech.
Marysia z mamą weszły do gabinetu doktora Korzucha. Ten bez zbędnych pogaduszek, zapoznał się z sytuacją i zaprosił dziewczynkę na kozetkę. Okno gabinetu wychodziło na wschodnią stronę budynku. Słońce wlewało się do środka, zakrywając leżankę płaszczem promieni. Okno było otworzone na oścież. Marysia po raz kolejny położyła się na brzuchu. Doktor obejrzał jej tyłek. Poprosił pielęgniarkę o odpowiednie narzędzia. Mania usłyszała brzęczenie instrumentów o metalową tacę. Samej tacy nie widziała. Brzęczenie przypomniało jej grzechot kajdanek, albo ostrych narzędzi. Kajdany i narzędzia nie pochodziły z filmów dla dzieci. Marysi zdarzało się podglądać programy, które rodzice oglądali wieczorem w telewizji. W małym mieszkaniu, nie sprawiało to trudności. Spała za kotarką w jedynym tam pokoju. Oprócz fali promieni słonecznych, Marysię oblała fala wyobraźni. Równie gorąca. Taca zabrzęczała głośniej, ale ostatni raz, układając się na stoliku. Dziewczynka poczuła zimne dotknięcie i krzyknęła.
Auuuć!
Marysia, to był tylko wacik. Przetarłem miejsce.
Na tacy przesunięto coś z szelestem. Szelest był metaliczny. To już nie był wacik. Kłopot w tym, że Marysia nie wiedziała, co to może być. Pozbawiona obrazu, poczuła ukłucie w pośladek.
Auuć! Aućć ! Auuć!
Zerwała się z kozetki i usiadła.
Dziecko, ledwo cię dotknąłem. To tylko drzazga.
Drzazga, która umościła się w tyłku Marysi, nie była tylko drzazgą. Były razem już od trzech dni. Zranione miejsce pobolewało, ale można było się już do tego przyzwyczaić. Za to narzędzia doktora Korzucha były obce i nieznane.
Panie doktorze, ona nawet krzyczy jak jej się obcina paznokcie.
Grymaśny egzemplarz.
Doktor Korzuch odstawił tacę na szafkę. Zabrzęczała metalem, ale był to już brzęk zwyczajny. Codzienny. Ktoś zapukał do gabinetu. Do środka zajrzała kolejna matka. Doktor kiwnął głową, a głowa z powrotem wycofała się na korytarz.
Mam kolejne dziecko. Zrobimy to ze znieczuleniem. Przyjdźcie jutro do mnie do szpitalnej przychodni. Po piętnastej.
Następnego dnia, mama Marysi wyszła wcześniej z pracy. Tym razem obrały kierunek do szpitala, w którym doktor Korzuch przyjmował na oddziale pediatrycznym. Budynek szpitalny był szary i wysoki. Gdy mała Marysia stała przed nim wydawał się wbijać aż pod niebo, gdy tak naprawdę miał może trzy piętra. Nie tak oswojony, jak rejonowa przychodnia. Minęły karetkę, która zaparkowała przed wejściem i weszły przez Izbę Przyjęć. Szły labiryntem korytarzy. Tutaj także w powietrzu unosił się zapach, który Marysia pamiętała z przychodni. Wydawał się bardziej intensywny. Marysia wciągała go do nosa, skąd rozchodził się po całym ciele. Pierwsza faza znieczulenia. Ściskała rękę mamy.
Nie bój się, kochanie. Doktor znieczuli twój pośladek. Poczujesz tylko lekki zastrzyk i nic więcej.
Perspektywa zastrzyku także nie zachwycała Marysi. Widocznie dorośli uznali, że takie ukłucie jest niczym w porównaniu z wydłubywaniem drzazgi. Dotarły wreszcie do gabinetu doktor Korzuch czekał już z pielęgniarką. Pielęgniarka była prawie tak stara jak mama. Łypała wielkimi oczyma zza grubych szkieł. Przypominała trochę panią świetliczankę ze szkoły Marysi, tylko miała jasne włosy, było sporo niższa i musiała ważyć więcej. Marysia uznała, że obecność pielęgniarki tutaj, to dowód na to, że sprawa jest rzeczywiście poważna. Doktor zatarł z uśmiechem dłonie.
To zapraszam na kozetkę.
Dziewczynka ułożyła się na brzuchu. Rutynowo. Jakby robiła to od urodzenia. Kozetka ustawiona była przy bocznej ze ścian, tuż pod oknem. Marysia miała dobry widok na to, co działo się na zewnątrz. Na zewnątrz lipcowe słońce nie żałowało promieni. Szumiały kwitnące lipy i pszczoły zajęte zbieraniem pyłku. Usłyszała znajomy, metalowy chrzęst. Doktor i pielęgniarka krzątali się obok.
Pani Tereso, ten urlop to zaczyna pani jutro?
Od poniedziałku, panie doktorze.
Jedna z pszczół wleciała do gabinetu. Zakręciła kilka pętelek w powietrzu i zniknęła gdzieś w głębi gabinetu.
To gdzie pani wyjeżdża? Jakieś wczasy?
Gdzie tam wczasy. Do rodziny jadę na wieś. Człowiek pooddycha trochę świeżym powietrzem. W polu też pomoże. Znieczulenie już gotowe.
Pszczoła latała gdzieś po gabinecie. Marysia słyszała charakterystyczne drganie w uchu. Czy tylko ona ją zauważyła? Co jeśli pszczoła usiądzie na jej tyłku i użądli? Może użądli w miejsce, gdzie weszła drzazga? Drzazga to przecież kawałek drzewa. Pszczoły lubią drzewa. Drganie zamilkło. Nie pocieszyło to Marysi. Wiedziała, że owad gdzieś usiadł? Tylko gdzie?
A państwo, gdzie spędzacie urlop?
Jadę z córką nad morze. Na dwa tygodnie. Mąż dojedzie na kilka dni. – usłyszała głos mamy.
Tak, jod jest bardzo ważny dla zdrowia dziecka. Proszę, pani Tereso.
Marysia poczuła chłodne głaskanie wacikiem. Potem ukłucie.
Ała!
To chwila. Zaraz nic nie będziesz czuła.
Pszczoła ponownie pojawiła się przy oknie. Usiadła na szybie. Wędrowała po niej wpatrzona w kwiaty lipy i zapracowane towarzyszki. Powietrze drgało od jej irytacji.
Ja tam raz byłam nad morzem. Z mężem. Miał fundusz wczasów pracowniczych. Jak jeszcze jego zakład nie upadł. Jednak u rodziny to zawsze najprzyjemniej. Tam nad morzem, państwo sobie coś wykupili, czy też do rodziny?
Tak, wczasy w ośrodku wypoczynkowym.
Miało się pieniądze na te ośrodki i wczasy, ale przyszedł Balcerowicz i…
Pani Tereso.
Doktor Korzuch znacząco zawiesił głos. Gabinet lekarski był miejscem diagnoz medycznych, nie ekonomicznych. Cokolwiek by się nie wydarzyło w kraju te dwa, trzy lata wcześniej. Pszczoła podskakiwała rytmicznie na szybie.
Zapomniałem się spytać, czy pani albo córka nie jesteście uczulone na jad pszczeli? My ty już do nich jesteśmy przyzwyczajeni. Takie piękne lipy za oknem.
Nie jesteśmy. Dopiero zauważyłam tę pszczołę.
Pani Tereso, chyba już zaczynamy. Proszę…
Dalsza część zdania zasypana została chrzęstem metalu na tacce. Lekarskie narzędzia wykonały na niej kilka figur tanecznych. Marysia ponownie wyobraziła sobie, jak groźnie muszą wyglądać. Poczuła dotknięcie.
Ałaaaaaaaa!
W pokoju zapanowała konsternacja. Dotknięcie powtórzyło się. Było boleśniejsze. Marysia znowu zakrzyczała.
Córeczko, co się dzieje?
Znieczulenie powinno już działać. Pani Tereso?
Normalna dawka doktorze. Musi działać.
To poczekajmy jeszcze.
Zapanowała cisza. Cisza przetykana stukotami pszczoły o szybę. Do gabinetu wleciała kolejna. Marysia ciągle leżała. Tyłek zrobił się chłodny. Chłodny, ale nieznieczulony. Znieczulenie nie działało. Czuła to. Doktor tym razem musiał nachylić się bez ostrzeżenia, ale dziewczynka była czujna.
Ała!
Rozpłakała się. Dwie pszczoły atakowały zawzięcie szybę.
Czy możecie Państwo coś jednak zrobić z tymi pszczołami?
To na prawdę dobre znieczulenie. Prawda doktorze?
Może ten środek nie działa? Spróbujemy z innym.
Znieczulicie dziś Państwo córkę kolejnym środkiem?!
Dorośli ponownie zawiesili głos.
Nie dziś. Tamten powinien przestać działać.
Wychodząc z gabinetu usłyszały jeszcze doktora Korzucha.
Pani Tereso, proszę coś zrobić z tymi pszczołami. Wleciała już trzecia.
Przez następne tygodnie, Marysia była bohaterką na osiedlu. Nie każdy żyje tak długo z drzazgą w tyłku. Z czasem nie było to nawet takie trudne. Pośladek przestał boleć. Mama oglądała go, co wieczór, by sprawdzić, czy nie ma stanu zapalnego. Marysia nie wiedziała, jak może wyglądać taki stan palny. Wyobrażała go sobie, jako mały pożar, tam z tyłu. Nic tam jednak nie płonęło. Mogła normalnie siadać, bawić się. Drzazga stała się integralną częścią jej ciała. Polubiły się.
Mamo, ta drzazga już mi nie przeszkadza. Po co mam chodzić do doktora Korzucha?
Daj spokój dziecko. Ja tu się bez przerwy denerwuję, czy tam nic się nie babrze, a tobie się drzazga podoba.
Termin kolejnej wizyty w przyszpitalnej przychodni musiał zostać przesunięty. Doktor Korzuch wyjechał na dwutygodniowy urlop. Jego powrót nakładał się na wyjazd nad morze Marysi z mamą. Dziewczynka czuła się dobrze, uznano, więc, że nie trzeba przekładać wczasów.
Marysia na razie biegała po osiedlu z Olą i Agatką. Z nadejściem lata budowy wielu domów przyśpieszyły. Znikały, nadbudowywane przez budynki, fundamenty. W okolicy roiło się od robotników budowlanych. Spaleni słońcem mężczyźni, którzy pod koniec dnia, ustawiali się w najbliższym sklepie w kolejce. Ustawiali się, by wykupić „zestaw podstawowy” – chleb, puszkę mielonki wieprzowej lub paprykarzu plus trzy piwa, opcjonalnie litr wódki na dwóch. Ze względu na nich, babcia opiekująca się tego lata Marysią, nie chciała, aby dziewczynka opuszczała teren ogrodu. Uważała, że mała dziewczynka nie powinna natykać się na hordy pogwizdujących, spoconych mężczyzn, wyrzucających z siebie dowcipy ciężkiego kalibru. Tylko mama Marysi komentowała czasem żartobliwie i cicho, że to nie budowa Nowej Huty.
Ogród nie miał jeszcze siatki. Oprócz dwóch, chwiejących się od brzemienia młodości, drzewek owocowych – wiśni i czereśni, nie działo się tam nic ciekawego. W południe słońce brało w posiadanie cały teren, nawet małe drzewka, które nie mogły jeszcze dawać cienia. Marysia wymykała się do dziewczynek.
Siedziały teraz na chodach jednego z domów i skubały słonecznik. Od reszty budynków odróżniała go tabliczka w jednym z okien. Tabliczka miała napis „Na sprzedaż”. Podobne tabliczki były jeszcze na dwóch innych domach. Dziwiło to Marysię.
Po co budować dom i zaraz go sprzedawać?
Tata mówi, że to przez Balcerowicza i inflację. Ludzi zjadły kredyty.
Olka jak zawsze miała najświeższe informacje o budowach na osiedlu. Agata skubnęła słonecznika.
A co to są kredyty?
Żadna z dziewczynek nie wiedziała. Tak jak nie wiedziały, co to inflacja, hiperinflacja i co złego jest w Balcerowiczu. Lipiec powoli przechodził w sierpień. Słońce nadal grzało. Ulicą przeszło trzech młodych chłopaków. Mieli na sobie tylko spodnie ogrodniczki. Kolor ubrania był trudny do ustalenia. Zasypane jasnym pyłem, upstrzone plamami. Wiekowo wyszli dopiero z poziomu szkoły średniej, ale dla trzech małych dziewczynek wydawali się mężczyznami. Tylko trochę młodszymi od ojców. Agata podniosła się.
Dzień dobry.
Dzień dobry, Agatka!
Młodzi uśmiechnęli się i poszli dalej. Marysia rzuciła koleżance zdziwione spojrzenie.
Skąd ich znasz?
Mieszkają u nas.
Tata polecił im pokoje u rodziców Agaty. Robotnicy pracują dla niego.
Olka także znała tych chłopaków. Nie widziała jednak powodu by się z nimi bratać. Marysia była nadal zdziwiona.
Wynajmujecie pokoje?
Tak, wszystkie na piętrze.
Ale po co?
Marysia nie mogła pojąć, jak sześcioosobowa rodzina, mając tak duży dom, zamieszkuje tylko jego dwa pokoje. Jeden zajmowali rodzice Agaty. W drugim mieszkała ona i troje jej młodszego rodzeństwa. Jej brat kończył właśnie pierwszą klasę, a bliźniaczki chodziły do przedszkola. Po co budować wielki dom i wpuszczać do niego obcych ludzi?
Rodzicom potrzebne są pieniądze.
Też macie kredyt?
- Nie wiem. Nie wiem, jak wygląda kredyt.
Słonecznik został już wydłubany prawie w całości. U stóp dziewczynek ścieliło się poszycie z rozdłubanych pestek. Ola spojrzała na Marysię.
Nie boli cię?
Co?
Tyłek. Wciąż masz drzazgę?
Mam. Wcale jej nie czuję.
Rzeczywiście, Marysia mogła powiedzieć, ze jest całkowicie zdrowa. Tak jak przed tą pechową zabawą na deskach. Drzazga stała się częścią jej ciała, jak serce, czy żołądek. Zapomniałaby o niej, gdyby nie inni. Imponowało jej jednak, to coś, co widziała w oczach koleżanek. Mieszaninę strachu i podziwu. Była dziewczynką z drzazgą w tyłku. Dlatego dodała:
I nie mam stanu palnego.
Moją mamę poród bolał.
Kilka dni wcześniej, mama Olgi urodziła chłopca i tym przynajmniej dziewczynka mogła przebić drzazgę w tyłku koleżanki.
Czy to bolało?
Jasne, że bolało.
Poród zawsze bardzo boli.
Moją mamę zszywali.
Ola z Agatką zaczęły na wyścigi tłumaczyć. Jako posiadające młodsze rodzeństwo i matki, które rodziły nie tak dawno, czuły się upoważnione do wyjaśnień.
Boli bardziej niż wyjęcie drzazgi?
Jasne. Popatrz, jakie dziecko jest wielkie.
Nie dają zastrzyku znieczulającego?
No, co ty.
Marysię to zadziwiło. Dzieci rodzi się w szpitalu. A w szpitalu jest lekarz, pielęgniarki, aparatura medyczna, leki. Strzykawki ze środkiem znieczulającym też. Skoro poród w szpitalu boli, to, po co tam jechać? Można urodzić w domu. Ulicą ponownie przeszło trzech młodych robotników. Pogwizdywali jeden z przebojów gali chodnikowej. Wracając ze sklepu, nieśli plastikowe siatki. Wypełnione były, dźwięcznie stukającymi o siebie, szklanymi butelkami. Marysię zastanowiła jeszcze jedna kwestia. Doktor Korzuch miał drzazgę z jej tyłka wydłubać.
Jak się rodzi dziecko?
Jak to jak się rodzi?
Jest w brzuchu, tak? To jak wychodzi?
Zapadło milczenie. W tle było słychać szum pracującej na sąsiedniej posesji betoniarki. Ola i Agata spojrzały się na siebie. Ta pierwsza wykazała się lepszym refleksem.
Spytaj się taty.
Po co?
Jest lekarzem.
Jest dentystą, nie lekarzem. To wasze mamy rodziły dzieci.
Na pewno twój tata ma jakiegoś kolegę lekarza. Niech się spyta kolegi i ci powie.
A ty opowiesz nam. – podsumowała temat Agata.
Chciałbym cię mydlić mydełkiem Fa / Byłoby miło / Szaba daba da”. Melodia gwizdana przez robotników krążyła teraz po głowie Marysi, jak natrętna mucha. Jej rodzice nie słuchali takich piosenek. Za to sąsiedzi często spędzali wieczory z magnetofonem wyniesionym do ogrodu. „Mydełko Fa” było jednym z wielu ich ulubionych przebojów. Rodzice zamykali okna. Babcia Janinka komentowała, że takie są konsekwencje przeprowadzki na przedmieścia. Wieś wchodzi do miasta. Nie odwrotnie.
Ja będę miała tylko jedno dziecko. – Olka rzuciła pustym słonecznikiem pod schody – Poród boli. Wystarczy raz.
A ja bym chciała mieć trójkę dzieci. – Agatka wystawiła twarz do słońca.
Po co ci tyle dzieci?
Chcę mieć chłopczyka i dziewczynkę. A ty będziesz musiała wybierać, czy syn, czy córka.
Chłopiec i dziewczynka to dwoje dzieci. Po co ci trzecie? – Olga zasłoniła dłonią twarz koleżance.
A ty Marysia?
Agata odsunęła dłoń i spojrzała na milczącą dotąd Manię. Ta przysłuchiwała się rozmowie koleżanek i ciągle nie mogła wyrzucić z głowy natrętnego „szabadabada”. Bardziej zajmowało ją, jak pozbyć się tego rytmu i melodii. Im bardziej na tym myślała, tym bardziej piosenka wracała.
Nie wiem.
Jak to nie wiesz?
Dziewczynki patrzyły na Marysię zaskoczone. Melodia urwała się.
A muszę mieć dzieci?
Każda kobieta ma dzieci. – Olga wzruszyła ramionami.
Chyba znowu boli mnie drzazga.
Marysia chciała podkreślić, że jej ciało dotknęło coś poważniejszego niż ciąża. Od dłuższego siedzenia, naprawdę rozbolał ją tyłek. Bała się, że ugniatała go na tych schodach tak długo, aż beton dotarł do drzazgi.
O rany. Muszę lecieć na obiad.
Agata zerwała się i zbiegła po schodach. Za nią podążyła Ola. A Marysia przypomniała sobie, że jutro doktor Korzuch wraca z urlopu i będzie szła na kolejną wizytę. Już nie siedziała, szła za dziewczynami. A i tak czuła, jakby tyłek naprawdę ją bolał. Może od tego siedzenia na zimnym betonie, jednak dostała tego stanu palnego?
W gabinecie doktora Korzucha jedynie lipy za oknem już nie kwitły i pszczoły zmieniły miejsce zbierania pyłków. Ten sam gabinet. Ten sam pan doktor. Ta sama pielęgniarka. Ten sam, łaskoczący przełyk, zapach szpitala. Ta sama kozetka. Ten sam brzęk instrumentów lekarskich. Za to inny środek znieczulający. Ta sama Marysia.
Auć! Auć!
Marysia, jak może cię nadal boleć?
Panie doktorze, bywają takie nadwrażliwe dzieciaki.
Pielęgniarka przysiadła na krześle obok mamy dziewczynki i potrząsnęła jej dłonią. Mama miała zdezorientowaną minę.
Panie doktorze. Co teraz?
Znieczulenie działa. To dziecko nie chce współpracować.
Doktor Korzuch usiadł na kozetce obok Marysi. Ta zdążyła już się podnieść. Delikatnie dotknęła tyłkiem kozetki. Pośladek bolał po zastrzyku. Bała się, że teraz drzazga zacznie się przemieszczać. Doktor poklepał dziewczynkę po plecach.
Tę to tylko uśpić.
Pielęgniarka pokiwała ze śmiechem głową. Mamie Marysi do śmiechu nie było. Spojrzała zaskoczona na lekarza. Ten też się roześmiał.
O narkozę mi chodziło. Wyjmiemy drzazgę w znieczuleniu ogólnym. Innego wyjścia nie widzę.
Tutaj, panie doktorze?
Pani Piłat, ależ nie. W szpitalu dziecięcym zaraz wypiszę skierowanie.
Marysia była zadowolona. Tego dnia, ponownie, jej tyłkowi nic nie groziło. Żadne ponowne kłucie, ani drążenie. Nawet sam tyłek zrozumiał wagę chwili, bo przestał boleć. W ogóle jakby ze wszystkim przestał. Dziewczynka bała się o tym pisnąć, choć słówkiem. Znowu kazaliby się jej położyć na brzuchu. Gapić się w okno. Rozcięliby jej tyłek. A tak wszystko zostało odroczone. W dodatku, Marysia, ponownie zrobi wrażenie wśród dzieci z osiedla. Drzazga w tyłku była już nudna. Pobyt w szpitalu był lepszy.
Tego dnia, w domu odbyła się narada rodzinna. Tata nie był zachwycony pomysłem z narkozą.
To nie jest zwyczajny zabieg. Może mieć poważne konsekwencje.
Doktor mówił, że nie ma innego wyjścia.
Za bardzo rozczulacie się nad tym dzieckiem.
Dyskusja toczyła się w kuchni. Był wtorek. Dzień, kiedy tata kończył wcześniej pracę w gabinecie. Spędzał czas z rodziną. Babcia, opiekująca się tego lata Marysią, nie wyszła jeszcze do domu. Mama obierała ziemniaki na obiad. Na patelni skwierczały brunatne główki kotletów mielonych. W ciągu dnia, kuchnia zdążyła nabrać letniego słońca. Teraz, po południu, łącząc się z ciepłem obiadu oddawała je domownikom. Okno było otwarte na oścież. Nie tylko z powodu temperatury. Babcia Janinka siedziała z kawą przy kuchennym stole. Kuchnia wychodziła na schody wejściowe, furtkę i uliczkę osiedlową. Wygodne by obserwować życie okolicy. Niekoniecznie w trakcie gorących dyskusji.
Babcia razem z dymem wciągnęła zapach mięsa.
Zrobiłam Januszek kotlety. Takie jak lubisz.
Mówiłam Janino, że nie musisz gotować obiadów. Ja to zrobię. Ktoś tylko musi spojrzeć na Marysię.
Tylko? To dziecko rośnie jak chwast. Tylko biega za dzieciakami po osiedlu. A potem są te drzazgi.
Mamo, są wakacje.
Tata już się przebrał. Zrzucił uniform godnego zaufania specjalisty. Zrzucił na rzecz ojca rodziny wypoczywającego po pracy w sierpniowy wieczór. Miał na sobie podkoszulek i szorty. Siedział, tak jak babcia przy stole.
Babcia była terminem umownym. Dla syna była mamą. Dla synowej Janiną. Dla Marysi Magdusi była babcią Janinką. Jedyny dowód, że przekroczyła kobiecą smugę cienia. Cienia, za którym czai się złowrogi termin – przekwitanie. Miała w sobie wszystkie atrybuty kobiety niedającej czasowi za wygraną. Nadal prowadziła swoją praktykę lekarską. Trzymała dobrą figurę, odzianą w ubrania nie starsze niż dwadzieścia cztery miesiące. Miałą także stałego adoratora. Nie była babcią. Była kobietą w pełni szóstej dekady życia. Stać ją było na zamknięcie gabinetu na większość lata. Część tego czasu spędzała z jedynym dzieckiem swojego jedynego dziecka.
Tata Marysi nadal nie był przekonany, co do zabiegu w narkozie. Głód nie wpływał pozytywnie na jego myślenie. Kotlety, nie dość, że skwierczały, to coraz bardziej wypełniały sierpniowe powietrze swoim aromatem.
W takim razie trzeba odwołać wyjazd na kolonie.
Wszyscy o tym zapomnieli. Dwa środkowe tygodnie sierpnia, Marysia miała spędzić nad jeziorem. Wyjazd był już za trzy dni. Kotlety skwierczały niecierpliwie.
Ja chcę jechać na kolonie!
Nie mogę pozwolić byś jechała w takim stanie. Trzeba cię regularnie kontrolować. Kto tam weźmie za ciebie odpowiedzialność?
Mama włączyła gaz pod garnkiem z ziemniakami. Sięgnęła po solniczkę. Zawahała się chwilę, próbując odtworzyć sekwencję poprzednich czynności. Posoliła wodę.
Kto zajmie się nią kiedy zostanie w domu?
Na mnie nie liczcie. Jadę do Ciechocinka. Połowę lata już z nią spędziłam.
Janina wyciągnęła z torebki paczkę papierosów. Stuknęła paczką o stół, wyciągnęła jeden. Kotlety skwierczały zmęczone. Aromat w kuchni jakby zgęstniał. Mama Marysi posoliła wodę z ziemniakami. Woda zaczęła wypuszczać pierwsze niesforne bąble. Janina zapaliła papierosa.
Janino!
Mówiłam, połowę lata. Dwa tygodnie.
Janino, papieros. Proszę zgaś go.
Żeby człowiek nie mógł zapalić w domu? Januszek, zapal synku.
Mamo, postanowiliśmy z Hanią, że palimy tylko w ogrodzie.
Papieros zawisł pomiędzy stołem, a ustami Janiny. Pytająco zatrzymał się w powietrzu. Ziemniaki bulgotały razem z wodą. Powietrze skwierczało razem z kotletami.
Co za czasy. Jeszcze w pracy i na ulicy zabronią ludziom palić.
Mama Marysi chciała posolić ziemniaki. Jej wzrok padł jednak na patelnię. Dopiero w tej chwili obecni zauważyli dym w kuchni. Zaczęli mówić jednocześnie, niekoniecznie o paleniu papierosów i operacji Marysi. Sama Marysia wolała wyjść do dziewczyn na osiedle.
Gdy wróciła po godzinie w domu było już spokojnie. Babcia Janinka wróciła do siebie. Tata czytał gazetę w salonie. A mama siedziała przy stoliku w ogrodzie. Ogród był na razie bytem dość umownym. Posesja ogrodzona była fundamentem i zwyczajną siatką. W miejscu na furtkę i bramę zionęły na razie zapraszające dziury. Zaproszenie przyjęła trawa, wyrosnąwszy bujnie. Oprócz drzewek, niewiele wyższych od Marysi, w kącie piętrzyła się sterta cegieł, desek, i rolka papy. Pozostałości po zakończonej budowie domu. Pierwszy rok życia mieszkańców w nowym domu. Pierwszy rok rozrastania się ich ogrodu.
Mama siedziała przy stoliku i paliła papierosa. Marysia zamiast krzesełka obok, wybrała jej kolana.
Poczekaj kochanie. Palę papierosa.
Mama zdusiła nieopalony kawałek w popielniczce. Marysia przytuliła się do niej.
Naprawdę nie pojadę na kolonie?
W te wakacje już nie. Pojedziesz za rok. Teraz załatwiamy ci miejsce w szpitalu.
To, kto zostanie teraz ze mną w wakacje?
Ja zostanę.
Mama objęła Marysię ramionami. Siedziały teraz razem przytulone.
Opowiedz mi jak byłam mała i zachorowałam na ospę.
Marysia często pytała się o jakieś historie z jej wczesnego dzieciństwa. Jak uczyła się chodzić i potknęła się na progu pokoju. Jak rodzice przywieźli ją ze szpitala po narodzeniu i nie wiedzieli, gdzie położyć. Jak zamiast pierwszego słowa wypowiedziała ich od razy trzy. A mama snuła opowieści.
Z ogrodu obok dobiegał zapach maciejki. Sąsiedzi wprowadzili się rok wcześniej. Ich ogródek z etapu żłobka wszedł w ten przedszkolny.

Lato przeminęło. Ptaki jeszcze o tym nie wiedziały. Minie jeszcze trochę czasu, zanim zbiorą się do odlotu. Dnie konsekwentnie ulegały skróceniu. Choć nie widać było tego aż tak bardzo. Astronomicznego lata pozostała jedna trzecia. Jednak dla większości ono już zakończyło się razem z sierpniem i wakacjami.
Marysia pierwszy dzień września miała spędzić w szkole. W nowej szkole. W nowej klasie. Razem z Olą i Agatką. Zamiast tego siedziała, w towarzystwie mamy, w Izbie Przyjęć szpitala dziecięcego. Doktor Korzuch tu nie pracował. Pracował tu całkiem inny lekarz, którego Marysia nie znała. Znał go tata dziewczynki. Dzięki niemu udało się znaleźć miejsce na oddziale. W tyłku Marysi nadal gościła drzazga. Sam tyłek od dawna nie bolał. I tylko większość wakacji spędzonych w domu, przypominała jej, czemu zawdzięcza taką formę wypoczynku. Dorośli także o tym przypominali oglądając Marysię codziennie. Tak naprawdę to oglądali ją, co drugi, a potem, co trzeci.
Czasami sama dziewczynka zastanawiała się, co teraz może dziać się z drzazgą? Fakt, że mikroskopijny kawałek drewna może nadal tkwić leniwie w tym samym punkcie tyłka wydawał jej się mało ciekawy. A gdyby tak drzazga wyruszyła w wędrówkę po marysinym ciele? Drążyła swoje korytarze, kręte bardziej lub mniej. I tak dotarła na przykład, do środka brzucha. Siedzi tam teraz obok jedzenia. Inna możliwość. Drzazga dostaje się do żyły z krwią i wędruje tym korytarzem, płynie niesiona czerwonym nurtem. Zwiedza każdy zakątek jej ciała. Jedno było wiadome. Drzazga nie opuściła tyłka Marysi ani razu w trakcie ostatnich kilkudziesięciu dni.
W Izbie Przyjęć jest spokojnie. To nie ostry dyżur. Nie ma nagłych przypadków, zaskakujących bólem, złamaniem, czy chorobą. Większość obecnych wie, co czeka ich tego dnia. Większość. Bo co może wiedzieć o przyszłości roczna dziewczynka, podskakująca na kolanach taty? Albo ten biegający po korytarzu trzylatek? Czy oni w ogóle są na coś chorzy? Marysia jest wśród nich najstarsza. Czuje się tutaj nie na miejscu. To szpital dziecięcy. Czy ona jest jeszcze dzieckiem? Za rok skończy jedenaście lat i będzie nastolatką. Nastolatka to nie dziecko. Czy są szpitale dla nastolatków? A może oni już leżą w szpitalach dla dorosłych? Marysia chce o to spytać mamę, ale ta ma napięty wyraz twarzy.
Pielęgniarka zabiera w końcu dziewczynkę na salę. Sala jest na drugim piętrze. Mama zostaje na dole schodów. Za oknem nie ma drzew, tylko szara płachta parkingu dla samochodów. Marysia trochę się obawia, ale skoro mówili jej, że będzie cały czas spała, stara się zachować spokój. Na sali operacyjnej przypomina sobie, że chciała zabrać drzazgę do domu na pamiątkę. W następnej sekundzie zasypia.
Budzi się po chwili. Obok siedzi mama. Czy Marysia będzie miała następną operację, skoro teraz udało jej się zasnąć tylko na kilka sekund? Pozwolono mamie wejść na salę operacyjną? Pani Piłat uśmiecha się.
Już po wszystkim. Po operacji.
A co z drzazgą? – dziewczynka przypomina sobie swoją ostatnią myśl przed narkozą
Uległa absorpcji. Nic już tam nie było.
Marysia zrobiła zdziwioną minę. Mama wytłumaczyła dokładniej.
Roztopiła się, rozłożyła.
Jednak Marysia zabierze drzazgę na pamiątkę do domu.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pudełko

PUDEŁKO Gdzieś w lesie dalekim W zagajniku po lewej Gdzie przystanek brzozowy Jednak nie ten już mchem Porośnięty Za płytko widocznie Zakopałam pudełko Owinięte stanowczo Korzeniami nazbyt Czułymi W pudełku schowałam Szal łzami nasiąknięty Pinezki wspomnień ostre Malowane smutkiem Doświadczenia Tak szybko uciekłam Byle dalej od lasu Bez postoju na myśli Nie patrząc za siebie Zlękniona Czasem tylko przypadkiem Podróżując bez związku Mijam las mi nieznany Słysząc dziwne echo Wołania

Drzazga, rozdział 16

EPILOG: TEN PARK POMIEŚCI NAS WSZYSTKICH — Gdybym mogła cofnąć czas, przeżyłabym ten rok tak samo. — Nie można cofnąć czasu. Magda odgarnęła włosy z twarzy i spojrzała na siedzącą obok Agatę. Pokręciła głową. — Jeśli nie można cofnąć czasu, to skąd deja vu? — Historia się nie powtarza. Kołem się toczy. Agata ze śmiechem pogłaskała się po wypukłym brzuchu. Brzuch, jak to bywa w pierwszej ciąży, był ledwo widoczny. Ona, jak to bywa z debiutującą matką, bardzo chciała, by już był widoczny. Siedziały na ławce w parku. Lato po raz kolejny kończyło się. Jesień po raz kolejny zaczynała się. Chyba punkt dla Agaty. Magda miała chwilę, by rozejrzeć się dookoła. Świat zmieniał się niczym migawki w fotoplastykonie. Jednego dnia wybiegała z pracy w sypiącym śniegu, by innego zauważyć, ze zdziwieniem, że drzewa już wypuszczają pąki liści. Przebiła się przez migawki lata, krótkiego urlopu. Życie składało się z klikających obrazów. Każdy następny mocno różnił się od poprzedniego

Drzazga, rozdział 15

DOROTA: ZBYT DUŻO SŁÓW Ludzie słyszą, ale nie słuchają. Są wypełnieni słowami. Słowa zajmują każdą komórkę ich ciał. Kumulują się, by w końcu wylewać niczym lawa. Ludzie spotykają się po to, by zalewać się nawzajem strugami zdań. Zdania spadają prysznicem na człowieka, by spłynąć po nim jak fala światła. A gdy słowa opłyną, zsuną się ku ziemi i rozpryskują na wszystkie strony świata. Rzucane w siebie nawzajem czasem zderzają się, niekiedy mijają, a najczęściej wirują w powietrzu niczym pył. Nikt nie chce dostać pylicy płuc. Ludzie nie chcą trzymać w sobie słów. Słowa to zbędny element przemiany materii myśli. Trzeba się ich pozbyć. Taki świat widzi dookoła siebie Dorota. W taki wychodzi z domu. Wychodzi zbierać ludzkie słowa. To nie była już ta sama knajpa, jak ta z czasów studenckich. Dorota zamknęła za sobą drzwi i pierwsze, co ją uderzyło, to, że nic ją nie uderzyło. Nie było mgły z dymu papierosowego, tym różniącej się od naturalnej, że tamta nie skleja płuc. Uszy